Dzieje uformowanej w roku 1979 amerykańskiej grupy Dokken mogłyby posłużyć do sformułowania definicji lat osiemdziesiątych w muzyce, w których to zespół zanotował największe sukcesy. Historia kapeli zawiera wszystkie niezbędne elementy – obcisłe spodnie, natapirowane kłaki, trudności z przebiciem się na rynku, kłótnie między członkami zespołu rozstrzygane niekiedy aż na sali sądowej, rozstania i powroty. A wreszcie – cały worek hitów.
Kreatywne i podwójne w tym wypadku jądro grupy stanowili wokalista Don Dokken i gitarzysta George Lynch. Ich relacja od początku była silna i naznaczona skrajnościami. Od miłości łatwo przechodzili do nienawiści, by przy tej drugiej pozostać trochę dłużej. Uzupełniający klasyczny skład grupy basista Jeff Pilson i perkusista „Wild” Mick Brown poruszali się między tymi biegunami nieco chaotycznie, raz silniej przyciągani ku jednemu, innym zaś razem ku drugiemu.
Na kontraście między Dokkenem a Lynchem opierał się również muzyczny styl zespołu. Aksamitnemu, delikatnemu brzmieniu głosu wokalisty Lynch przeciwstawiał bowiem konkretne i ciężkie gitarowe zagrywki. To zresztą zdecydowanie jeden z najlepszych wioślarzy w całym hair metalu, spod jego palców wyszły kopy świetnych riffów oraz solówek. A co najważniejsze, wypracował on własny, błyskawicznie rozpoznawalny styl. Jak widać na załączonym obrazku, Lynch tyle samo czasu co na ćwiczenie arpeggiów i flażoletów, poświęcił na konsekwentną pracę nad swoim wizerunkiem. Wszyscy członkowie Dokken czuli się zresztą w estetyce lat osiemdziesiątych jak ryby w wodzie.
Wróćmy jednak do historii. Pierwszy album grupy, „Breakin’ the Chains”, ukazał się w Europie w 1981 roku, lecz na jego wydanie w rodzimych Stanach (pod minimalnie zmienionym tytułem „Breaking the Chains”) grupa musiała poczekać kolejne dwa lata. Premierę na amerykańskim rynku wsparło wideo do tytułowego kawałka, ale ze względów humanitarnych nie będziemy go tu zamieszczać – co wrażliwsi spośród Czytelników mogliby nie przeżyć widoku gładko wygolonych nóg Dokkena.
Komercyjny przełom nadszedł wraz z wydaniem drugiej płyty, „Tooth and Nail”, która przyniosła pewne złagodzenie brzmienia, choć gra Lyncha pozostała bezkompromisowa i smakowita. Niechęć do kompromisów gitarzysta objawiał zresztą na każdym etapie powstawania materiału, przez co krążek ten ma aż trzech producentów (żaden nie był w stanie wytrwać za długo na posterunku), a Dokken i Lynch nagrywali partie osobno, bo nie mogli znieść swego widoku. Ostatecznie największym hitem z tej płyty okazała się ballada, wbrew woli Lyncha, który pragnął samych ostrych kawałków.
Trzeci album – „Under Lock and Key” – ujrzał światło dnia w 1985 roku i kontynuował podróż w kierunku wyznaczonym rok wcześniej. Jego zawartość nie zachwyca niżej podpisanego, być może za wyjątkiem melancholijnego „Will the Sun Rise”. Sprzedawał się jednak dobrze (i wsławił się teledyskiem do „It’s Not Love”, w którym zespół daje czadu, przemierzając Los Angeles na platformie wielkiej ciężarówki) , więc po zakończeniu promującej go trasy skłóceni muzycy przystąpili do prac nad jego następcą. Przedtem ukazał się jednak singiel „Dream Warriors”, ilustrujący trzecią część filmowej sagi o Freddym Kruegerze. Wideo do tego utworu jest bardzo sugestywne i w wybitny sposób łączy światy muzyki i filmu.
Filmowy utwór trafił również na wydany w 1987 roku ostatni album grupy ze złotej ery, „Back for the Attack”. To zarazem jedyne wydawnictwo Dokkena, które w pełni mnie przekonuje. Dłuższe od poprzednich, zawiera wiele udanych kompozycji, niezliczone świetne gitarowe momenty, instrumentalny kawałek „Mr. Scary”, który stał się z czasem wizytówką Lyncha, a przede wszystkim jedno z najlepszych otwarć w całym gatunku – numer „Kiss of Death”, którego riff powinien znaleźć się w każdej encyklopedii heavy metalu.
Niestety, był to łabędzi śpiew zespołu, który ruszył jeszcze wprawdzie w trasę po Japonii, udokumentowaną koncertowym wydawnictwem „Beast from the East”, ale zaraz potem rozpadł się na trzy części. Podejmowane podczas pięcioletniej przerwy wysiłki nie przyniosły jednak spodziewanych efektów komercyjnych, toteż panowie, chcąc nie chcąc, spotkali się ponownie i wypuścili jeszcze dwa albumy, z których pierwszy, „Dysfunctional”, jest całkiem przyzwoity, drugi zaś, „Shadowlife”, jest bardzo odległy od stylu Dokken. Podobno był to celowy zabieg Lyncha, by kapelę ostatecznie udupić. Udało się tylko połowicznie, bo ta istnieje do dziś, ale już nie w tym składzie, który gwarantował sukces artystyczny i finansowy. Dwie główne persony tej opery mydlanej do dziś szczerze się nienawidzą, choć rok temu Japończykom udało się skłonić je do kilku wspólnych koncertów.
Tak kończy się opowieść o jednym z gigantów hair metalu, ale my wrócimy jeszcze do George’a Lyncha, bo ten utalentowany i najwyraźniej nad wyraz trudny w pożyciu dżentelmen ma za sobą bogatą i wartą omówienia karierę poza Dokken, a w ostatnich latach jest szczególnie aktywny.
utracjusz
One comment
Rifffff z Kiss Of Death zaiste mocarnym jest i słodkim dla (metal)ucha!