książka: Młokos; autor: Fiodor Dostojewski; powód czytania: kanon literatury
Pewna bliska mi osoba mówi, że Dostojewskiego czyta jej się łatwo. Aż za łatwo (zgodnie z teorią, że nad wielką literaturą trzeba się zmęczyć, inaczej to znak, że przegapiamy znaczenia). Że ulega tej atmosferze tajemnicy, intrydze pisanej jak scenariusz kryminału i nie może przestać czytać póki nie dojdzie do kulminacji. Bo przecież u rosyjskiego pisarza atmosfera zawsze jest gęsta, że nożem kroić, a fabuła budowana jak klasyczna sensacja. Przejrzyste sceny i długie rozmowy przesuwają nas powoli ku rozwiązaniu, i jednocześnie zaplątują w rozgrywkę. Tego krążenia wokół sedna, zaciemniających sprawy wyjaśnień, słowotoków niedomówień, powinni się u XIX-wiecznego mistrza uczyć scenarzyści wielosezonowych seriali.
Mi Dostojewskiego czyta się trudno. Kunszt pisarza sprawia, że czasem ulegam narracji i rozpędzam się w oczekiwaniu rozwiązań, ale zawsze, w jakimś momencie, bohaterowie tej prozy doprowadzą mnie do gorączki i stanu wyczerpania. Toteż Dostojewskiego zazwyczaj czytam wkurzona. Szukam opoki i oddechu w postaciach, które daję radę polubić, wewnętrzny sprzeciw w trakcie lektury Idioty uspokajała mi familia Jepanczynów, w Biesach, starsza para: Wierchowieński i Barbara Pietrowna. Piszę o tym nie bez przyczyny: otóż w Młokosie nikt mi wytchnienia nie przynosił.
Jestem więc czytelnikiem, który bohaterów Dostojewskiego nie lubi. Mam ochotę walić młotem w postument, na którym stoją ci najważniejsi: mężczyźni czynu i idei, pół szaleńcy – pół święci. To zapewne nie dziwi w stosunku do Stawrogina, ale miałam tak i wobec księcia Myszkina, i zdecydowanie niszczycielskie instynkty budził u mnie w Młokosie piedestał Wiersiłowa.
Oczywiście, rosyjski pisarz w pełni świadomie tworzył charaktery skrajne, budowane z przeciwieństw, niejednoznaczne. Nie interesowała go norma, zwyczajne życie, jego bohaterowie przeżywają na kartach powieści prawie niemożliwe uniesienia, a ekstremalne sytuacje testują ich dusze. Cały ten tzw. realizm fantastyczny, przekonanie, że prawda wyłania się z nadmiaru, z napięcia, z przesady jest zresztą bardzo bliski współczesnej literaturze.
Młokos to czwarta w kolejności powstania, z pięciu wielkich powieści psychologicznych Dostojewskiego. Najmniej z nich znana, być może najsłabsza (nie podjęłabym się oceny) – zresztą najsłabsza w tym przypadku i tak oznacza prozę genialną. Na język polski powieść tłumaczona była kilkakrotnie, zazwyczaj jako Młodzik (choć zdarzył się i Wyrostek), najczęściej wznawiany więc i najpowszechniej dostępny jest przekład z 1929 roku Marii Bogdaniowej i Kazimierza Błeszyńskiego. Wydawnictwo MG wydało powieść w nowym tłumaczeniu: A. Grodta.
Młokos to wielka powieść o dojrzewaniu (ewentualnie i złośliwie można napisać, że o niedojrzałości, tej usprawiedliwionej wiekiem – u młodego Arkadiusza, i tej, której nie da się tak usprawiedliwić – u Wiersiłowa). Główny bohater, będący jednocześnie narratorem, ma 19 lat. Powieść to jego pamiętnik. W chaotycznej, gorączkowej narracji Arkadiusz Dołgorouki, nieślubne dziecko Andrieja Wiersiłowa zdaje relację z kilku przełomowych miesięcy swego życia. Sam język powieści był eksperymentem. Szorstki, niewygładzony, pełen powtórzeń, w rytmie naturalnej mowy – język niedokształconego, egzaltowanego, niedojrzałego człowieka. Przekład Grodta znakomicie oddaje gorączkowy kształt młodzieńczych wynurzeń, więc chociaż Bogdaniowa i Bleszyński tłumaczą ładniej i posługują się dużo piękniejszą polszczyzną, jednocześnie zbyt wygładzają powieść, i w rezultacie psują efekt (miałam nawet wrażenie, że czasem arbitralnie poprawiają to, co uznają za błędy u Dostojewskiego; i szkoda, że prawie zanika zwyczaj tłumaczy dodawania do wydania paru słów o swojej pracy -albo raczej zwyczaj wydawnictw płacenia za te parę słów – ja chętnie przeczytałabym co ma do powiedzenie A. Grodt).
Można też czytać Młokosa jako opowieść o namiętności. O pierwszej miłości, do siły której nic nie może człowieka przygotować i miłości dojrzałej, która nic mądrzejsza od tej pierwszej nie jest. Co ciekawe, w tym ujęciu, przerysowany realizm charakteryzujący pisarza, przestaje być przerysowany. I nieracjonalność zachowań bohaterów, opętanie jedną myślą, amplitudy nastojów, ciągłe „odchodzenie od zmysłów” stają się częścią zrozumiałego, wspólnego wszystkim zakochanym doświadczenia.
Jest to również książka, w której Dostojewski po raz kolejny zmaga sie z ideą „rosyjskości”. Uosabia ją dla niego przede wszystkim Wiersiłow, choć gdzieś na marginesie pojawia się znowu i wrzenie społeczne, i spiski, i szukająca radykalnych rozwiązań młodość. Dostojewski z pewnością wierzy, i tę wiarę stara sie zaszczepić w czytelniku, że „szlachetność i wyjątkowość” postaci Wiersiłowa wynika z arystokratycznego urodzenia. Nawet gdy bohater się jej sprzeniewierza, to trzon tej przyrodzonej cnoty w nim pozostaje, dlatego jest albo skazany na dążenie do niej, albo zgubiony. I właśnie zmagania tego bohatera, poszukiwania w sobie świętości, honoru, ideału wydają się sercem powieści (choć ja już wspominałam o młocie i chętnie zanegowałabym autorską tezę, że jest Wiersiłow uosobieniem jakichkolwiek pozytywnych cech, tylko że bez opowiadania treści książki nie da się tego zrobić). Dostojewski poprzez Wiersiłowa ukazuje rosyjską duszę w całej jej „rozciągliwości” (w tłumaczeniu Bogdaniowej i Bleszyńskiego „szerokości„). Z przekonaniem udowadnia rosyjską przewagę nad innymi narodami („tylko Rosjanin potrafi być prawdziwym Europejczykiem„). Ten konserwatyzm i mitotwórczy nacjonalizm poglądów Dostojewskiego bywa rażący i jest jednym z najtrudniejszych do przełknięcia elementów powieści.
Proza Dostojewskiego ma dla mnie jeszcze dwie nieprzyjemne cechy. (Och, nie ujmuje to jej wielkości; gdzie światło tam i ciemność, jak mawiają mędrcy). Pierwsza to brak poczucia humoru. Gdy człowiek zostaje rozebrany tak dokładnie na kawałki pierwsze, a odebrana mu zostaje umiejętność śmiechu, musi wypaść fatalnie. Dostojewski nie daje światu szans się obronić. (Akurat w Młokosie nie żadnego humorystycznego akcentu, choć sam główny bohater często bywa „śmieszny”; ale w innych powieściach oczywiście jest, czasem nawet duża, dawka żartu -jak choćby wspomniani przeze mnie Jepanczynowie -uroczo zabawni jako integralna całość – niemniej jest to humor pobłażliwy, protekcyjny; nie radosny) . Zawsze zastanawiam się jakby Dostojewski pisał, gdyby potrafił się śmiać (mam tu ochotę dodać – z siebie).
Druga to sposób pisania o kobietach. Tworzy Dostojewski wizerunki niesamowicie intensywne. Nie da się zapomnieć Nastazji Filipowny (Idiota), nie bez przyczyny stała się archetypem kobiety fatalnej i nieszczęśliwej. W Młokosie też nie brakuje niezwykle wyrazistych portretów kobiecych (na czele z moim ulubionym Anny Andrejewny, jeśli kogoś mogłabym w tej książce polubić, to ją właśnie). Ale kobiety Dostojewskiego zawsze istnieją w świecie mężczyzn, jako dodatek – co absolutnie nie jest normą w ówczesnej literaturze, znakomitą przeciwwagą jest np. Tołstoj. U Dostojewskiego kobiety są jedynie nieco bardziej złożonymi eksponatami, o poddańczych duszach, bez aspiracji do tworzenia świata. Istnieją zawsze wobec: miłości, obowiązków rodzinnych, honoru mężczyzn. Dają sobą kierować, w przekonaniu, że tak być powinno. I nie potrafią zaistnieć jako samodzielne byty. W ten zarzut bohaterka Młokosa Katarzyna Nikołajewna – najważniejsza żeńska protagonistka powieści – wpisuje się modelowo. Jej charakter nie istnieje, bo nie ma znaczenia. Cóż. Można i tak. A ja mogę napisać, że to jest złe. Ta cecha pisarstwa Dostojewskiego zakłamuje rzeczywistość, jest błędem w ocenie człowieka i psuje przyjemność z obcowania z genialną prozą. (Swoją drogą zaczęła mnie denerwować z czasem, przy którymś czytaniu, kolejnej powieści. Na początku geniusz zbyt urzekał.)
Przy lekturze Młokosa przydaje się trochę wiedzy. Na przykład o tym, że powstał on jako polemika z Lwem Tołstojem i sposobem w jaki tamten przedstawiał rosyjskie społeczeństwo. Dostojewski zarzucał Tołstojowi konserwatyzm: historyczne, statyczne ujęcie tworu, który jest w stanie wrzenia i ciągłego ruchu. Tołstoj pokazuje starą arystokrację, Dostojewski „rodzinę przypadkową”. Dopiero gdy mamy świadomość tej dyskusji, w pełni zrozumiałe stają się choćby ostatnie strony powieści – list do Arkadiusza od jego dawnego wychowawcy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wydawanie klasyki literatury jest przedsięwzięciem ekonomicznie trudnym, i chwała Wydawnictwu MG że się go konsekwentnie, od lat, podejmuje, jednak naprawdę żal, że książkom w serii nie towarzyszą żadne wstępy czy posłowia (niektórym, jak się w gwiazdkowym prezencie przekonałam jednak towarzyszą, Gargantua i Pantagruel na szczęście wyszedł ze wstępem Boya – Żeleńskiego).
A teraz (sprytnie) odżegnam się od wszystkich wcześniejszych kategorycznych stwierdzeń. Wielkość prozy Dostojewskiego sprawia, że znaczenia, które nadamy jego powieściom zawsze będą względne. To proza żywa, wchodząca z czytelnikiem w interakcje. Ciężko ją doczytać i zamknąć na zawsze. Będzie rezonowała nam w duszach i bez naszej zgody.
Jeśli napiszę, że polecam Młokosa to zabrzmię zabawnie,
więc właśnie tym humorystycznym akcentem kończę.
Agnieszka Ardanowska
2 comments
„Nowe tłumaczenie” Młokosa wydanego przez MG pochodzi z 1929 roku.
O, ja tego nie wiedziałam i nie umiałam znaleźć, a szukałam informacji o tłumaczu; dziękuję za sprostowanie i przepraszam za dezinformację. (Ciekawy aspekt tej sprawy to fakt, że odebrałam język tłumaczenia jako współczesny).