Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #7 / Człowiek orkiestra

Niektórzy ludzie po prostu mają pecha. Weźmy takiego Jeffa Scotta Soto. Gość współpracował z największymi w muzycznym biznesie, ma kawał talentu i jest w stanie zaśpiewać niemal wszystko. A jednak słyszał o nim jedynie pies bez kulawej nogi. Ale dziś, dzięki Statkowi Głupców i naszemu globalnemu zasięgowi, o przewagach Jeffa dowie się cały świat.

Bohater naszej opowieści jeszcze przed swoimi dziewiętnastymi urodzinami dostał angaż od Yngwiego Malmsteena i zaśpiewał na dwóch pierwszych albumach tego wirtuoza gitary oraz bufona nad bufonami. Występy te otworzyły mu szeroko wrota do muzycznego świata i zaowocowały współpracą z kolejnymi cenionymi gitarzystami – Kunim z Japonii oraz Axelem Rudim Pellem zza naszej zachodniej granicy. A skoro jesteśmy przy Kraju Kwitnącej Wiśni – Soto nagrał także ścieżkę dźwiękową do emitowanej również u nas w szalonych latach dziewięćdziesiątych bajki „Motomyszy z Marsa”.

W międzyczasie rozpoczęła się też wieloletnia współpraca amerykańskiego wokalisty ze święcącą ogromne sukcesy na rodzimym rynku szwedzką grupą Talisman. Propozycje spływały zresztą do niego niczym barki Odrą za Niemca, a jedna z nich nadeszła od amerykańskiej grupy Takara, dla której Soto nagrał gościnnie wokale na dwa albumy.

Lata osiemdziesiąte oraz pierwsza połowa dziewięćdziesiątych były więc dla Jeffa tłuste. Później melodyjna muzyka poszła jednak w odstawkę, wyparta przez inne gatunki. Ratunek przyszedł z Hollywood, gdzie postanowiono nakręcić film o dość oczywistym tytule Rock Star, luźno oparty na historii grupy Judas Priest. Choć fabuła tego obrazu, w którym wystąpili Mark Wahlberg i Jennifer Aniston, do dziś przyprawia prawdziwych muzyków o ataki śmiechu, jego producentom trzeba oddać sprawiedliwość – do stworzenia jego muzycznej strony zatrudnili takich herosów jak Zakk Wylde czy obecny w poprzednim odcinku naszej historii Jeff Pilson z Dokken (obaj zagrali również w samym filmie), a za wokale odpowiadali Miljenko Matijevic z grupy Steelheart i właśnie Jeff Scott Soto, który zresztą do dziś gra na koncertach kawałki powstałej na potrzeby filmu grupy Steel Dragon.

Równolegle Jeff rozwijał swą karierę solową, której najbardziej udanym momentem jest chyba album „Lost in the Translation” z 2004 roku, odkrywający bardziej liryczną stronę wokalisty. Różnorodność stylistyk, w jakich tenże świetnie się odnajduje, jest zresztą jego silną stroną i przyczyną, dla której jego dyskografia liczy tyle płyt.

W tejże dyskografii dość wyjątkową pozycję stanowi album projektu Soul SirkUS, który w pełni zasługuje na miano supergrupy, znamionujące współpracę muzyków o ustalonej renomie, a często i osiągniętej z macierzystymi formacjami wysokiej popularności. W Soul SirkUS za gitarę chwycił Neal Schon z Journey, przywoływany już przez nas przy okazji historii Hardline, na basie zagrał Marco Mendoza, a za zestawem perkusyjnym zasiadł australijski mistrz Virgil Donati.

Znajomość z Schonem przyniosła Soto skutek w postaci fuchy tymczasowego wokalisty Journey, przygoda ta trwała jednak niecały rok. Nasz bohater wciąż był członkiem grupy Talisman, ale ta rozpadła się po samobójstwie jej lidera, Marcela Jacoba. Nieznający nudy Soto prędko spiknął się wówczas z innymi Szwedami, a efektem jest grupa W.E.T., mocno korzystająca na talencie Erika Martenssona (lidera innego zespołu – Eclipse) do pisania ultramelodyjnych kawałków.

Przeskakujemy do roku 2017. Jeff najwyraźniej nie zadowolił się bowiem członkostwem w jednej supergrupie i gdy zaczęła formować się kolejna, błyskawicznie zgłosił swój akces. Tym razem występuje w wadze ciężkiej, bo zespół Sons of Apollo gra, wedle swych deklaracji, progresywny metal, a w składzie ma między innymi dwie piąte załogi Dream Theater odpowiedzialnej za arcydzieło „A Change of Seasons”, czyli Mike’a Portnoya i Dereka Sheriniana.

Tym mocnym akcentem kończymy przegląd dokonań Jeffa Scotta Soto. Estetyka niektórych spośród zamieszczonych tu wideoklipów jest wprawdzie dość dyskusyjna, a sam wokalista może i nieco za bardzo upodobał sobie zaśpiew „Oh yeah”, ale moglibyśmy przywołać jeszcze wiele dowodów jego talentu oraz umiejętności wpasowania się w rozmaite stylistyki. Czy Amerykanin doczekał się wreszcie wehikułu, którym dojedzie do miasta sławy i pieniędzy? Oby tak właśnie się stało. A jako że mamy święta, proponujemy Wam pod choinkę jeszcze jeden dowód jego muzycznej uniwersalności, tym razem z przymrużeniem oka.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *