Gdy byłem dzieckiem, na dziesiąte, zdaje się urodziny, dostałem encyklopedię dla dzieci, jedną z biblii mojego dzieciństwa. Zjadałem kolejne działy a wszystko, co w nich znalazłem, fascynowało mnie bezgranicznie. Na stronach poświęconych współczesnemu kinu znalazłem cały akapit o Wielkim Błękicie Luca Bessona, widać autor uznał, że obraz ten dla ówczesnego kina był reprezentatywny. Tych kilka zdań wystarczyło mi, nieopierzonemu kinomanowi uznać z góry, że film jest wspaniały – trzeba było tę opinię przypieczętować seansem, który wkrótce nastąpił. Jak odebrałem go wtedy, ponad dwadzieścia lat temu i co z niego zrozumiałem? Niewiele pamiętam, ot, wrażenie jakie wywarło na mnie to uporczywe schodzenie w ciemność – sceny nurkowania pamięć przechowała w skali jeden do jednego. Dziś, znienacka, postanowiłem wrócić, odświeżyć jedno z moich ważniejszych filmowych wspomnień.
Zatem zaczyna się. Prolog – zalane słońcem greckie wyspy, kamienie, niebo i morze. Czarno-biały wstęp maluje dzieciństwo dwójki głównych bohaterów: wyniosłego Enzo i nieco młodszego, skromnego Jacquesa. Obaj, bardziej niż ich rówieśnicy, związani są z wodą; obaj toczą na tym polu niepisany spór. Spalone słońcem skały ostro wgryzają się w morze, to zaś, wydaje się być tworem monumentalnie wielkim. Zresztą praca kamery sprawia, że wszystko wydaje się tam wielkie. Wielkie skały, wielkie bryły białych nadmorskich domów, odcinające się na tle ciemno sytego nieba, niskie tony podniosłej muzyki… Bohaterowie, jeszcze chłopcy, wydają się w tym kontekście groteskowo mali. O kruchości człowieka, w zestawieniu z ogromem, dobitnie przekonuje nas finał prologu.
Wkraczamy w główną część filmu, kolory wlewają się na ekran. Mija ponad dwadzieścia lat, chłopcy stają się mężczyznami, jednak zmagania, zarysowane w pierwszych minutach, trwają nadal i trwały będą w najlepsze, nadając całości rytm. Kamera nie powiększa już budynków, skał i ulic, wyolbrzymione dzieciństwem proporcje, są już niepotrzebne. Tylko morze pozostaje na swoim miejscu, nadal jest wielkie. Mogłoby się wydawać, że zarówno Jacques, jak i Enzo biorąc udział w mistrzostwach w nurkowaniu i bijąc kolejne rekordy, zuchwale i bez szacunku rzucają rękawicę wielkiej, niebieskiej tafli i równie wielkiej, śpiącej pod nią ciemności. Ale oni wkraczają w nią z namaszczeniem, doskonale wiedzą o tym, że przekraczają granicę między dwoma światami. Jednak chyba nie do końca wiedzą, do którego z tych dwu światów sami należą. „Z jakiej on jest planety?”, padnie w pewnym momencie pytanie.
Besson opowiada nie tylko historię zmagań dwu mężczyzn. Jest tu też dialog między człowiekiem a morzem, naturą… ogromem? Tak sobie myślę. Czy my, ludzie XXI wieku odczuwamy jeszcze pokorę, nabożny lęk przed ogromem? Czy umiemy jeszcze przed czymś schylić głowę? Czy mentalność zdobywcy nie wykastrowała nas z tego? Wieczny podbój, niekończące się zdobycze. Pobrzmiewają mi tutaj skojarzenia z Niezwyciężonym Lema, w którym autor trochę gra nam na nosie. Nie wszystko musimy podbić, zaadaptować i zrozumieć. Są rejony, w których zawsze będziemy gośćmi, które nie przyjmą naszych reguł i zrozumieniem swoich się nie podzielą. Bohaterowie Wielkiego Błękitu, słysząc odliczanie i biorąc głęboki wdech tuż przed zanurzeniem, chyba doskonale zdają sobie z tego sprawę.
Ważnym, może i najważniejszym momentem filmu, jest pojawienie się kobiety; i wątku miłosnego tutaj nie brakuje. Reżyser ciągnie kilka srok za ogon, żadnej przy tym nie puszczając. Zatem zjawia się ona, grana przez Rosannę Arquette Johana i jest piękna! – trzeba było zacząć od tego stwierdzenia. Nie będę się wdawał w niepotrzebne opisy i streszczenia, przejdę bezpośrednio do sedna: ona kocha jego i on kocha ją, ale im dłużej to wszystko trwa, tym wyraźniejsze pojawiają się różnice. Ona jest z tego świata. Pragnie stabilizacji, bezpieczeństwa, marzy o wielkim domu, ogrodzie, psie i dziecku. Tymczasem jego woła Wielki Błękit, Jacques nie tylko go rozumie, on zdaje się do niego przynależeć. Z jakiej on jest planety? To właśnie kobieta zadała to pytanie. Co tutaj wygra? I jak w ogóle można zdefiniować zwycięstwo?
No i przyjaźń. O przyjaźni pozostaje napisać. O tej wielkiej, niepisanej konkurencji, którą dwaj mężczyźni wynieśli z dzieciństwa. Zdaje się, że ich zmagania nie są w stanie zniszczyć ich przyjaźni, są jednak w stanie zniszczyć ich samych. Emocje, wielkie ambicje i ten wielki zew, który obaj czują… Ta spirala nakręca się i obraca coraz gwałtowniej, a jedynym kierunkiem, w którym się porusza, jest właśnie dół, głębia. Czy da się z niej wyjść?
Dlaczego, żeby znaleźć siebie, tak często trzeba sięgać w miejsca odległe i niedostępne, czasem zgubne i niebezpieczne? Nie mam pojęcia. Ale jest coś pięknego w tych ujęciach, gdy rozświetleni lampami bohaterowie, jasne plamy, wstępują w wielką, niekończącą się ciemność pod nimi. Oni dwaj rozumieją to doskonale. „Miałeś rację, tam, w głębi jest lepiej. To tam trzeba być”, powie w momencie największej szczerości Reno grający Enzo. To „trzeba” brzmi jak grom, prawda?