Śmiertelna nuda, niepokój, przesyt, głód duszy – oto powszechny objaw, do którego doprowadza w XVIII wieku nadużycie intelektu*. Tymi słowami w fenomenalnym wstępie do Atali Chateaubrianda, maluje Boy krajobraz literatury francuskiej u schyłku osiemnastego wieku. W całym tekście (który zresztą gorąco, a nawet gorączkowo polecam) znajdziemy zarówno panoramę dwu wieków, jak i miejsce, jakie zajmie w nich Chateaubriand, oraz jego streszczony życiorys.
Trzeba jednak zostawić wszystkie te szczegóły, interesować będzie mnie tylko to pierwsze, przytoczone na początku zdanie, to spustoszenie i wielki głód, który pozostawia po sobie wiek rozumu. Ch. jest jednym z pierwszych, którzy na tę pustkę odpowiedzą. Jego Rene zaczyna się właśnie od tego wielkiego poszukiwania, które poniekąd wszyscy współodczuwamy, a wobec którego, mimo wszystkich starań, pozostajemy często bezsilni. Bohater rzuca się więc w wiry kolejnych światów: najpierw stara się nasycić swój nienazwany głód pełnią antyku, ten jednak okazuje się nie być pełny, mimo pozornego spokoju białych kolumn, zniszczony upływającymi wiekami, pełen jest ubytków. Również teraźniejszość nie przynosi ulgi, bo i ona nie jest kompletna, zawsze w połowie drogi do swojej pełnej, przyszłej formy. Wepchnięcie się między ludzi, życie w tłumie, działa z podobnym, miernym skutkiem. W końcu trafia bohater na łono natury, która zamiast koić, jedynie wydobywa z niego tłumione bóle, zaostrza je.
Czy nie jest to ogólna postawa człowieka wkraczającego w XIX wiek? Po ścięciu wszystkich głów i zdarciu gardła na wykrzykiwaniu o wolności i równości (w imię których owe głowy były ścinane), po rozczarowaniu obietnicami wielkiej epoki, po ucichnięciu ulicznego zgiełku, człowiek odkrywa z przerażeniem, że jest czymś więcej, niż mu się wydawało. I przede wszystkim: że potrzebuje czegoś więcej! Ale jak po to sięgnąć po wieku, w którym sam okaleczył swego ducha? Chciałby jeść do syta, ale nasycić się nie może.
I tak sobie myślę: czy i my tego nie odczuwamy? Niepokoju, głodu, rozczarowania i pustki. Czy człowiek znowu nie zapędził się w ślepą uliczkę? Sinusoida epok i swego rodzaju fanatyzm, z jakim oddajemy się duchowi swoich czasów, wyglądają, jakbyśmy palili za sobą mosty. To są wojny na wyniszczenie. Gdy odkrywamy całą nagość, w jaką się zapędziliśmy, okazuje się, że na poszukiwania nowych lądów trzeba nam ruszać z gołymi rękami.
Jeszcze raz: czy to nie jest opowieść o nas? Nienasycone głody, jakbyśmy szukali w złym miejscu. Rilke pisze o strzale**, która oparta na cięciwie, jeszcze nie wie, że zaraz, spięta w odskoku, stanie się czymś więcej niż sobą samą. Czy czeka nas nowy romantyzm? Jestem przekonany, że tak.
Czeka, choć jeszcze się nie zaczął. Nasze doświadczenie to jeszcze nie jest patrzenie Chateaubrianda, a spojrzenie poprzedzające je. My póki co dopiero wyczuwamy głód. Zaś człowiek rodzącego się romantyzmu, to jest przede wszystkim człowiek działania, ruchu, życia w świecie. On z tej stagnacji, przerażony, bo przerażony i zanurzony w swoich nieszczęsnych smutkach, ale jednak wychodzi. Jego fatalizm jest nakierowany na coś innego, na coś szlachetnego i większego, coś, co przeczuwa podskórnie obcując z naturą. To nie jest zapatrzenie w pustkę, która nas, współczesnych tak bardzo kusi. On przed tą pustką przecież ucieka.
I nagle Rene, który przecież z wszystkich sił poszukuje, nagle zdaje sobie sprawę, że jego wyprawy do świata, to tak naprawdę ucieczki! Co ważne, ten głód, czy też niepokój, jakkolwiek nie nazwalibyśmy tego, co pcha go do przodu i wprawia w cierpienia, mają swoje źródło w nim samym (tutaj już jest nam bratem). To jest sztuka jednego aktora. Tak napisze Boy o bohaterach Chateaubrianda: Chateaubrianda człowiek nie interesuje (…) stąd w jego utworach wszystko, co jest człowiekiem, a nie nim samym, jest nad wyraz słabe, oraz później: Dla Ch. istnieje jedynie on sam w obliczu Boga i natury. To nie jest historia podróży Rene, jego cierpień i bolesnej przeszłości, to jest historia jego duszy.
Wspaniały jest finał noweli. Młodzieniec szuka zrozumienia u dwu starców, którym opowiada swe życie (tutaj tkwi cała fabuła, której jednak poruszał nie będę). I jeden, owszem, boleje nad nim, drugi jednak karci go. I to skarcenie, to jest rzecz piękna. Chłopak bowiem nosi swoje boleści jako atrybuty wyjątkowości, ordery a jednocześnie powody, każące mu, jak jakiemuś Jimowi uciekać przed światem. O, jak łatwo ulegamy ciemności, jak kuszącym i pięknym wydaje się być fatalizm! I autor, krytykując tę postawę, staje jakby obok. Kładąc podwaliny pod nową epokę, już ją wyprzedza.
Wyjście i ratunek są w życiu, a nie w uciekaniu od życia. Może to tutaj bije źródło, które pozwoli się w końcu nasycić. Porzucenie dumy, zdjęcie orderów, schowanie ran do szuflady (powierzenie ich dobrej pamięci, w końcu: bliznę po odejściu / dobra pamięć leczy***) i życie. Po prostu życie, ukierunkowane, w dodatku. Remedium na bóle, smutki i głód. Spróbujmy.