Type and press Enter.

Niedźwiedzia posługa / Odrodzenie Fundacji

Kontynuuję intrygującą podróż przez świat Fundacji. Tym razem przyszła kolej na tom dopisany przez Grega Beara, znanego mi wcześniej jedynie z uchwyconych gdzieś w przelocie okładek. Pan Niedźwiedź stanął przed zadaniem niełatwym: przywrócić cykl na właściwe tory po tym, jak pan Benford sprowadził go na manowce. Ten padł bowiem ofiarą własnej ambicji lub niewystarczających umiejętności, a najpewniej kombinacji obu tych czynników i ugrzązł w meandrach filozoficzno-technologicznych.

Na szczęście Bear, choć kontynuuje również i rozpoczęte przez Benforda wątki, znacznie sprawniej i dyskretniej wplata je w główną opowieść. Tak jakby naśladował Asimova, ale pisał przy tym… ciut sprawniej. Co ciekawe, jego tom jest krótki, gdy męczący się ze swą materią Benford znacznie bardziej się rozwlekł. U Beara wszystko jest czyste, przejrzyste i dobrze zaplanowane. Trzeba też uczciwie powiedzieć, iż Asimovowi trafiają się niekiedy drewniane dialogi, tymczasem Bearowi się nie trafiają. Przyłapałem go tylko na jednym, lecz nim zdołałem zatryumfować, uświadomiłem sobie, że prowadzą go same roboty.

Być może podpisał Pan Niedźwiedź jakiś pakt z Rogatym; gdy czytam bowiem literaturę rozrywkową, niemal nieodmiennie irytuje mnie ona fabularną schematycznością i brakiem literackiego wyrafinowania. „Fundację i chaos” czyta się tymczasem gładko, ale to uczucie irytacji w ogóle się nie pojawiło. Być może to nie efekt paktu, a jedynie znalezienia idealnych proporcji między akcją a refleksją, między pierwszym planem a szerokim tłem. Powieść Beara to z jednej strony kawał rasowej przygody, zawierający wszystkie niezbędne składniki: podróże kosmiczne, humanoidalne roboty, telepatów i co tam jeszcze zmieściłoby w filmie klasy D z lat osiemdziesiątych. Z drugiej zaś – materiał do wszechstronnej i trudnej do wyczerpania analizy.

Rzecz jasna, najwięcej satysfakcji przynosi analiza samodzielna. Nie sposób jednak nie wspomnieć, iż cały cykl, a szczególnie właśnie ten jego tom, to odegranie na nowo opowieści o stworzeniu człowieka, a następnie jego wygnaniu – choć ten pomysł Asimova podkreśla może Bear akurat zbyt mocno i czytelnie – przy czym tym razem w roli Stwórcy samowolnie obsadza się jego ludzki i niedoskonały naśladowca, a dzieło jego rąk, organiczne tylko z wierzchu, ma potencjał, by dosięgnąć swego ojca czymś więcej niż słowem.

Bardzo jasno rysuje się też odwzorowanie w powieści koncepcji dualistycznych – zło ściera się z dobrem, serce z rozumem, tylko po to jednak, by dowieść w końcu, że nie jest to podział dychotomiczny, a komplementarny. Związki powieści ze szkołą yinyang wydają się zresztą głębsze, bo i cykliczność dziejów, a szczególnie władzy, została u Beara silnie zaznaczona. Aby jednak bliżej zbadać to zagadnienie, należałoby dysponować lepszą znajomością filozofii Wschodu niż ta wynikająca z trzykrotnego seansu „Wejścia smoka”; zamilknę więc.

Cały cykl to zresztą coś w rodzaju powieści rozwojowej w skali makro – bohaterem nie jest bowiem jednostka, tylko ludzkość, ale poszerzony odpowiednio plan czasowy uprawomocnia podobne porównanie i pozwala śledzić kolejne fazy rozwoju i regresji, a także stosowne procesy adaptacyjne, w przypadku tak ogromnego organizmu jak rozpleniona po całej galaktyce rasa ludzka, dalece bardziej złożone.

„Fundacja i chaos” to w końcu opowieść o dyskretnym przechodzeniu spod jednego nadzoru pod drugi, a więc o niemożliwości prawdziwej wolności. Bear zdaje się nie mieć złudzeń co do ludzkości i wie doskonale, że postęp technologiczny dokonujący się wielokrotnie szybciej od rozwoju rozumu może skutkować jedynie degeneracją.

Mam tylko jedno zastrzeżenie do tej powieści, a konkretnie do jej tłumacza. Znanych z wydań Primy Przestrzeniowców zastąpili „Przestrzeńcy”; nie dość, że ten niefortunny termin znacznie gorzej brzmi, to jeszcze rymuje się ze słowem „zboczeńcy”, przez co przy każdym jego wystąpieniu stawały mi przed oczami zupełnie fantastyczne obrazki jakichś kosmicznych dewiantów oddających się absolutnie bezwstydnemu sepuleniu. Oczywiście, znacznie więcej mówi to o mnie niż o tłumaczu, ale świadomość ta nie była w stanie złagodzić mojego dyskomfortu podczas lektury.

utracjusz

Zdjęcie pochodzi ze strony exploredia.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *