Zapanowała w moim domu hrabalowa gorączka. Półki zapełniły się kolejnymi książkami, które, jedna po drugiej czytamy. U mnie objawy nie są jeszcze niepokojące, ale niektórzy domownicy od kilku miesięcy nie czytają niczego innego i kolejne książki powtarzają po dwa-trzy razy, takie są dobre. I każdy z tych tomów i tych powrotów to jest małe święto, a za nim mnóstwo emocji, mnóstwo śmiechu, trochę łez i ogrom zachwytu. Za mną kolejna opowieść.
Wesela w domu czytałem ze zdwojoną przyjemnością; po pierwsze to jest Hrabal, więc tak się go właśnie czyta, dobrze, śmiejąc się i wzruszając i zwyczajnie ciesząc, że tyle stron ma się jeszcze przed sobą albo za sobą. No a poza tym, to jest książka insza niż jego tytuły, które dotąd czytałem. Refrenem nie są tutaj ani zachwyty nad zwykłością, ani radość życia, ani osamotnienie. Hrabalowi zachciało się bowiem napisać książkę o miłości.
Hrabalowi zachciało się napisać książkę o własnej miłości. I zrobił to absolutnie po swojemu, nie bacząc na tysiące lat tradycji piśmiennictwa miłosnego; zrobił małą praską defenestrację wszystkim tanim westchnieniom, maślanym oczom, liczeniom gwiazd na niebie, miałkim wyznaniom i wielkiej bylejakości – rzeczom, które, jak świat światem idą w parze z pisaniem o miłości.
Miłość u Hrabala rozkwita na pokrytym gruzem podwórku starej kamienicy, pod cieknącym, zapleśniałym sufitem skromnego mieszkanka, na praskiej ulicy, pełnej Cyganów, tramwajów, fabryk i podpitych bywalców praskich knajp. Jak kwiat nagle wyrosły w chodnikowej szczelinie, w środku miasta pojawia się cud nad cudy – Eliška! Świat wkoło nie różowieje, nie obrasta w piórka czy płatki, wszystko pozostaje na swoim brudnym i zwyczajnym miejscu, i tylko w takich okolicznościach da się dostrzec jak naprawdę ten cud jaśnieje.
To jest historia o wielkiej przemianie. Obserwujemy świat oczami bohaterki i gdy w pierwszej scenie ta wybiera się z towarzyską wizytą do swoich przyjaciół, dobrze wiemy że ona tam idzie po ratunek, bo za bardzo nie chce jej się już żyć i za bardzo nie wierzy w jakąkolwiek dobrą wersję swojej przyszłości. I tam, przypadkiem spotyka Doktora. Doktor akurat pochłonięty jest szorowaniem podłogi swojego małego mieszkanka, gdy nie szoruje podłogi, zajmuje się w zasadzie nie wiadomo czym, w międzyczasie próbuje zostać pisarzem.
I to pierwsze spotkanie opisuje Hrabal z przeszywającą szczerością. Postać dziewczyny jest odbiciem jej życiowej sytuacji, rozczochrane włosy, potargane ubrania i niedola w sercu. Wyszła z domu z wielką obojętnością dla siebie samej, nie wiedząc, że może spotkać kogoś, kto odmieni jej życie. Biada nam, jeśli wychodzimy z domu nie będąc na to przygotowanymi! Szczęśliwie Doktor patrzył głębiej, zdołał się zachwycić. A potem, w którejś ze scen pojawiają się takie słowa:
…jeśli będziesz pokazywać się ludziom jak pyza kartoflana, to będą odnosić się do Ciebie jak do pyzy, pamiętaj, dziecko, staraj się samą siebie przedstawiać ludziom jak tort paryski, a ludzie będą Cię traktowali jak paryski tort z kremem…
I gdzieś w międzyczasie, między kolejnymi zdaniami, stronami, rozdziałami – następuje przemiana. I oto kroczy ulicami Pragi piękna kobieta z piękną fryzurą, suknię ma piękną, ciemnogranatową i buciki, także piękne i czerwone, całość tej figury wieńczy piękna – a jakże – parasolka w kropki. I tak oto, za pomocą zewnętrznych przejawów, pokazuje Hrabal to, co dzieje się w środku; i z jaką przewrotną celnością to robi! A tam w środku powoli znikają ciemności. Pojawia się nadzieja. I choć z początku wszyscy (łącznie z bohaterką) wiemy, że to przebieranka, to po chwili jesteśmy już pewni – to nie jest udawanie, to jest wykopanie prawdziwej siebie spod czarnych i grubych warstw kłamstw, w które bohaterka uwierzyła.
Dźwięczy tu wiadomość dla mnie i dla Ciebie – wszystko to, co w Tobie złe – to nie jesteś ty. To trzeba zwalczyć. Trzeba się wyprostować i iść z podniesioną głową. Dać światu jasny komunikat, na który ten właściwie zareaguje, nawet jeśli pierwsze kroki będą udawaniem. W scenie spaceru w parku Doktor z zachwytem przygląda się ludziom i każdy z nich jest piękny! Obyśmy o tym pamiętali. Świat Hrabala ani na moment nie pięknieje przez te nagłe zderzenia. Ulice nie są mniej odrapane i brudne, gdy, niczym obłok piękna, sunie przez nie bohaterka w swoich czerwonych bucikach i z parasolką nad głową.
O, jakże Hrabal wysondował kobiecą duszę! To, w czym można by łatwo dostrzec próżność i słabość, on przedstawia jako cudowną grę, jako odnajdywanie siebie samej w gąszczu kłamstw, którymi przygniata nas świat. Bo świat, choć jest wspaniały, znajduje dziwną radość w przytłaczaniu nas, prawda? I to o czym pisze Bohumilek, to nie jest pusta potrzeba bycia komplementowaną, to jest obwieszczanie wszem wobec tego, kim jest się naprawdę, obwieszczenie piękna, jak to napisał Herbert: ogłaszanie tajemnicy!
Chyba każdy potrzebuje podobnego uczucia w takim albo innym kształcie. Gdy byłem w liceum, moja grupa nie należała do „szkolnej elity”, mieliśmy za to dostęp do radiowęzła. I nigdy w życiu nie zapomnę, jak to było, iść w zwolnionym tempie przez opustoszałe korytarze z Mansonem, NIN, czy innym Toolem huczącym z głośników. Byliśmy wtedy królami świata, mimo że nikt poza nami o tym nie wiedział, jak Leo na Titanicu. I to jest bezcenne. I tego nikt nam nie zabierze. To były nasze czerwone buciki, nasza parasolka w groszki.
Takich opowieści jest w Weselach w domu mnóstwo, przemiana bohaterki, jej cudowne brodzenie w rzeczywistości, to zaledwie punkt wyjścia, ale mnie zachwyca on tak, że już w zasadzie niczego więcej do szczęścia bym nie potrzebował. Hrabal jednak dobrodusznie się uśmiecha i daje więcej, znacznie więcej. Zaraz Wam opowiem jaką piękną panienkę spotkałem ale i o tym jacy piękni Wy jesteście, no uśmiechnijcie się, łobuzy, zdaje się mówić na całej długości lektury. Ale tutaj już się zatrzymam. Po tę książkę, opowieść o zwyczajnej i jednocześnie największej na świecie miłości, przedstawioną bez choćby grama nadęcia, trzeba po prostu sięgnąć, nie ma sensu żebym tutaj kolejne sceny streszczał, trzeba mi wierzyć na słowo: są zwyczajnie cudowne!