Biorąc od drzwi swój początek,
Droga bieży wciąż przed siebie;
Hen, rozwinął się jej wątek,
Czas więc teraz i na ciebie.
Obolałe zmierz z nią stopy,
Na rozstaje gdzieś wywiedzie,
Gdzie się mylą, trakty, tropy.
Ale dokąd? Tum jest w biedzie!
Taką pieśń znajdziemy w pierwszym tomie Władcy Pierścieni Tolkiena (przekład Łozińskiego), i zaczynam od niej nie bez powodu. Również Tolkienem zaczyna się pierwsza część Mrocznej wieży Stephena Kinga – tam, w fenomenalnym wstępie, autor napisze o pewnym rodzaju naiwnego głodu, który poczuł będąc młodym człowiekiem, głodu, który wyprowadził go na Drogę i kazał iść.
Przedmowę pisze King po ponad dwudziestu latach, zamykając cykl, rozpoczynany przez Rolanda w 1982 i jest to naprawdę świetny moment by spojrzeć na to, co napisał przed laty i na siebie samego z przeszłości. Niesamowity jest ten tekst. Na tyle mocny, że całą książkę przeczytałem, czując w uszach jego tony, nie wychodząc z jego rytmu.
Bo wszystkie Drogi są podobne. Tolkien dobrze wiedział, że na każdym progu zaczyna się Droga, mogąca zawieść wszędzie. I dobrze wiedział, że łatwo się w nią wyrusza, choć kolejne kroki mogą już nie być łatwe, o czym ci, którzy wyruszają najczęściej nie wiedzą, choć z czasem się przekonują.
King pisze o dziewiętnastoletnim chłopaku, który pod wpływem Tolkiena, postanowił stworzyć WIELKĄ OPOWIEŚĆ. Potem czekał z tą swoją decyzją kilkanaście lat w przypływie jakiejś nagłej cierpliwości (nagła cierpliwość, ha!). Podkreśla przy tym całą naiwność takich postanowień, zastrzegając jednak, że są one świętym prawem wszystkich dziewiętnastolatków, wszystkich wyruszających w Drogę. I broń Boże, żeby ktoś im to prawo odbierał albo się z tej ich naiwności śmiał! Stracą ją niemal całą (niektórzy ocaleją), to stanie się prędzej czy później, ale to musi być naturalny proces, wynikający z kolei rzeczy.
Hobbity muszą w końcu wejść w wielki czarny las, muszą spotkać Mrocznych Jeźdźców, muszą poznać całą prawdę o czekającej je Drodze. A ta, choć przeraża, jest tą samą, która zaczynała się od wesołych pieśni i skrótu przez pieczarki od progów ich domów. Tak samo król horrorów, zamykając w 2003 roku siódmy tom swego największego cyklu, był w miejscu, którego tamten cudowny, zuchwały chłopiec nie mógł przewidzieć, gdy sposobił się do Drogi, gdy brał się za pisanie, z paczką papierosów w kieszeni i maszyną do pisania, gotową na nawet najzuchwalsze pomysły. I choć był gotów, to czekał, Mroczna Wieża musiała w nim urosnąć, trwało kilkanaście lat, zanim wyruszył na tę pustynię.
Ten duch Drogi szczelnie wypełnia całą powieść. Wszystko kręci się wokół prawdziwie abstrakcyjnego wątku: przez pustynię, zawziętym krokiem idzie Rewolwerowiec. Idzie śladami Człowieka w czerni. Wszystko tutaj dzieje się pośrodku niczego, wszystko podporządkowane jest temu marszowi za małym, ciemnym punktem; niewidocznym, bo odległym o całe tygodnie wycieńczającej wędrówki. Mimo wielkiej otchłani, ziejącej między bohaterami, ani przez moment nie miałem wątpliwości: to jest pojedynek. Goniący stale znajduje ślady obecności swego celu, coraz bliższe, coraz wyraźniejsze, każdej nocy spodziewa się dostrzec bladą iskrę ogniska, majaczącą na horyzoncie; Człowiek w czerni może wygodnie czekać na niego w bujanym fotelu w każdym z mijanych domów i ruder. Mimo, że dzielą ich całe tygodnie drogi, spotkanie wisi w powietrzu.
I gdy pogoń wreszcie dobiega końca a ścigany wkracza na scenę, wypadki toczą się inaczej niż podpowiadały wszystkie przewidywania. I jest to doprawdy świetny moment. Kończąc tę małą książeczkę, zdałem sobie sprawę, jak dobrze wiła się ta opowieść. Momentami nierówna i postrzępiona (wszystkie sceny z przeszłości), stale wykazywała jednak cechy żywego nurtu. Jakby rozwijała się tuż przed stopami ściętego słońcem pustyni Rewolwerowca, jakby sam autor nie wiedział, co wymyśli, gdy rozpocznie zapisywać kolejną kartkę (potwierdzenie zbliżonego podejścia znalazłem w przedmowie).
I najlepsze w tej opowieści było to, że w każdym momencie Droga mogła skręcić, powieść w stronę, której nie da się przewidzieć. Ja wiem – to zawsze tak działa – ale tym razem świadomość tego towarzyszyła mi przez cały czas. Stale miałem wrażenie, że tę historię opowiada mi ten dzieciak, o którym pisał autor we wstępie (choć pisał to King nieco starszy z czasu gdzieś pomiędzy), zuchwały i niepokorny chłopak, który przez zwykły kaprys może przesunąć opowieść na nowe i niespodziewane tory, albo – no bo kto mu zabroni – zupełnie ją wykoleić. Mocno rwał ten strumień.
Autor napisze we wstępie, że sam nie wie, dlaczego rzucił się na napisanie wielkiego, fantastycznego cyklu, dlaczego właściwie chciał to zrobić. Porwała go ta wielka Droga, w którą zuchwale wyruszył, zadecydowało młodzieńcze marzenie. A potem trzeba już było iść dalej.
Docieramy do rozstaju. Hobbity nagle zdają sobie sprawę, że kończą się żarty; Rewolwerowiec zdaje się wiedzieć to od samego początku; King pisze, jak powoli to odkrywał. A my? Gdzie jesteśmy my? Bo idziemy przez pustynię i gonimy punkt, którego stąd nie widać. Wielu twierdzi nawet, że punktu nie ma wcale, że nie było go nigdy. Ale to nic nie zmienia, tak czy inaczej jesteśmy na pustyni. Tak czy inaczej idziemy przed siebie (z nadzieją, że się nie pogubiliśmy i nie krążymy). Oby wystarczyło nam zuchwałości i naiwności, mocno się ich trzymajmy!
Wasz Paweł M