Książka z nagłego polecenia, do czytelniczej kolejki weszła bez kolejki; to nieładnie, tak się nie robi, pan tu nie stał. Ale wdałem się w żywą rozmowę w pewnej starej (acz odnowionej) synagodze i tak przez godzinę skakaliśmy z rozmówczynią od zdania do zdania, od książki do książki, i Bogiem a prawdą nie pamiętam już o jakich książkach gadaliśmy. I nagle rozmówczyni moja, wiedziona jakimś skojarzeniem sięga na regał i podaje mi Terremoto i powiada: to jest podobne do tego o czym mówimy (o czym wtedy mówiliśmy, jak pisałem, nie pamiętam już), pan weźmie, pan przeczyta.
No to wziąłem i przeczytałem, choć reportaży unikam raczej. Ale w ramach zachęty dowiedziałem się, że to jest reportaż poetyzowany, czymkolwiek taki konstrukt miałby się okazać. Skojarzenie pobiegło czem prędzej do Zbyszka od Herbertów z Łyczakowskiej (to jest elegancki chłopak!) i jego podróży po kraju sera i tulipanu; do lektury książki poświęconej trzęsącej się w Italii ziemi, brałem się zatem pełen entuzjazmu i oczekiwań.
Pierwsze wrażenie jest szalenie dobre – Jarosław Mikołajewski odwiedza kolejne miejsca i kolejnych ludzi, a skojarzenia zbudzone tymi spotkaniami biegną daleko i wysoko, autor stara się dostrzec w roztrzaskanych kamieniach, w pełnych rezygnacji i bólu twarzach coś więcej, jakąś prawdę, jakieś drugie dno. A może wcale się nie stara, może robi to mimowolnie. Jakby nie było, jest w tym działaniu, w tej próbie dotarcia do rzeczy pod spodem coś naturalnego – przecież dla zrozumienia tego, czym jest trzęsienie ziemi i dlaczego w ogóle się pojawia, musieliśmy sięgnąć naprawdę głęboko, dosłownie. Autor, opowiadając o kolejnych miejscowościach, będzie więc sięgał do obrazów z baśni, literatury, szeroko pojętej sztuki, szukając w tym lokalnym cierpieniu rzeczy bardziej uniwersalnych, które wszyscy pojmiemy.
Dość ważnym momentem książki jest zestawienie ze sobą dwu tragedii – wspominanych już trzęsień ziemi i ofiar morza wśród uchodźców przeprawiających się przez Morze Śródziemne. Okazją do tego są opowieści Luki Cariego, przewijającego się przez całą książkę przyjaciela autora, wysoko postawionego strażaka, nadzorującego wiele akcji ratowniczych, w tym właśnie te dwie drastyczne sceny. Ziemia pożerająca ludzi i morze pożerające ludzi. W trakcie długich podróży wypełnionych rozmowami, szukają mężczyźni wspólnych mianowników, szukają różnic, zdają się odsuwać najbardziej palące pytanie – na nie czas przyjdzie później. Najpierw próba ogarnięcia wzrokiem roztrzaskanej górskiej miejscowości, powalonej katedry, rodzinnego domu z zabawkami rozrzuconymi wkoło. Najpierw ogarnąć wzrokiem, potem rozumem. I dopiero wtedy pytać: dlaczego?!
Właśnie – to pytanie – dlaczego? Śmierć w morzu, o której mowa, ma swoje powody, które da się zrozumieć. Złych ludzi, biedę i głód, wiarę w jakiś nowy lepszy świat, jest na kogo zwalić winę. W przypadku trzęsień, jest oczywiście ziemia, ale czy gniew skierowany ku niej nie jest gniewem absurdalnym? Takie słanie listów bez adresata na kopercie, albo rzucanie grochem o ścianę. Bezsilność jest i tutaj i tutaj, ale jedna różni się od drugiej, różne smutki tu mieszkają, ale pytanie jest jedno. Będzie więc szukał autor odpowiedzi jakiejś, raczej ironicznie, bo jak tu odpowiedzieć.
I pytania te rodzą się z mocnego współczucia z wielkiej empatii, którą stale da się odczuć; wrażliwość Mikołajewskiego przewijać będzie się stale i będzie bardzo wyraźna. Toteż wszystkie ciężkie rozmowy pozostawia na postaci takie, jak wspominany już wcześniej Luca, zakonnicy ze zburzonych kościołów, czy teolodzy. Bo on niemal instynktownie dostrzega w tym wszystkim coś więcej, chodząc po gruzowiskach w Nursji, rodzinnym mieście świętych Benedykta i Scholastyki, jednym z serc Europy, dostrzega kolejne znaki i prawdy, które objawiają nam nie prorocy i myśliciele, tylko ziemia we własnej osobie.
Gdy zaś wchodzi między ludzi, robi autor rzecz wspaniałą: nie zadaje im wielkich pytań, wręcz przeciwnie. Wysłuchuje opowieści o lokalnym daniu, w którym cichcem ukrył się duch tej ziemi, relacjonuje jak mieszkańcy jednej miejscowości dumni są z tego, że od wieków dodają do tej potrawy pomidorów, w sąsiednim zaś miasteczku pomidorów się nie dodaje, co także jest powodem do dumy. Z zapałem chodzi po zniszczonych ulicach z miejscowym murarzem, który co i rusz porzuca smutek, dumnie się pręży i wskazuje kolejne nienaruszone domy i mówi: to ja je stawiałem! Smutek znika wtedy z jego oczu, pojawia się duma i radość. Ktoś opowie o dzieciństwie, ktoś o straconym krewnym, ktoś inny o wycieczkach w góry i tak oto rodzi nam się opowieść o ludziach żyjących na trzęsącej się ziemi.
Nie znam się na geologii, nie wiem nic o Italii, nie potrafię powiedzieć „dlaczego?”, no i o reportażach wiem szalenie mało ale dobrą książkę rozpoznać potrafię. To jest dobra książka – mimo paru wad (być może nadmiernym skupieniu na postaci Luki) jest zwyczajnie dobra. We wszystkich swoich odpłynięciach i nawiązaniach, w całej swojej ciepłej empatii i szacunku – autor naprawdę dba by nie wchodzić z butami w życia które się właśnie zawaliły w najbardziej dosłowny ze sposobów. Tak, zdecydowanie dobra książka.
pozdrawiam i nisko się kłaniam, niestrawny p