Autor biografii Zbigniewa Herberta, Andrzej Franaszek, wspominał na premierze książki w Krakowie, że wiele – wydawałoby się – niewytłumaczalnych zachowań poety było spowodowane jego chorobą. Chorobą trudną do zrozumienia i wymagającą kolosalnej siły, aby nie podzielić losu Celana, Amery’ego, Hemingwaya. Żeby dotrwać do naturalnej śmierci.
Choroba afektywna dwubiegunowa, na którą cierpiał poeta, charakteryzuje się naprzemiennie występującymi stanami manii i depresji, czasowego wyciszenia choroby i kolejnych spotęgowanych ataków. Wdowa po Herbercie, pani Katarzyna, mówiła, że pierwszy epizod depresyjny dopadł poetę koło czterdziestego roku życia i związany był z niepewnym statusem materialnym, sytuacją polityczną w kraju oraz nadmierną wrażliwością, która kładzie na życie artystów swój cień, jakby jakiś Ciemny Bóg zawahał się w ostatecznym ciosie wobec ich przerażonych postaci. Na chwile, kiedy odejmował rękę znad ich przewrażliwionych serc, opanowywał ich epizod manii, to znaczy niewytłumaczalnej euforii, która objawia się różnie, u wielu z nich nadmierną pozorną radością, marnotrawieniem pieniędzy na rzeczy zgoła nie nieodzowne, jakimś wielkim podekscytowaniem. Oszołomieni promieniem słońca wydają się być wtedy zdolni do rzeczy wielkich – nie potrzebują zapewnień o sile swojego ciała, o przywiązaniu bliskich, o jakości literackiej. Zdolni, wydawałoby się, do spisania najwspanialszych poematów świata, siadają do kartki i… nie mogą wykrztusić z siebie słowa.
To jest potworność tej choroby, że nawet podczas tych – dla wielu zapewne normalnych – stanów ręce są splątane, a umysł tak rozpędzony w jakimś frenetycznym afekcie życia, że niewiele – jeśli cokolwiek, można zdziałać. Potem przychodzą stany depresyjne, w których zupełnie innym rysuje się rzeczywistość. Zachowanie chorego napędzają obsesje: prześladowania, wyzysku, niedocenienia, a najmocniej – osamotnienia i potwornego lęku przed śmiercią.
Wyobrażam sobie osamotnionego poetę wśród ciszy świtu. W świetle słońca ukochanej Hellady. Przed obrazami Avercampa. Trzymającego w dłoni dłoń ukochanej. I w zgiełku miasta, i w spokoju biblioteki, i w dusznej starości – z nieodłączną myślą, że TO znowu nadejdzie, że „wokoło krążą / Pustynnych ptaków rozdrażnione cienie” i że nie zazna się spokoju. Nie w życiu, które się wybrało.
William Styron tytuł swojego eseju o depresji zaczerpnął z poematu Ziemia jałowa Miltona. Pojawia się on przy opisie otchłani, w którą szatan został strącony ze swoimi braćmi.
Styron nazwał stan, w którym trwał przez długi okres swojego życia – darkness visible – ciemnością widomą. Ten oksymoron najlepiej oddaje chorobę ducha, z którą zmagał się on sam, zapewne Herbert i wielu, wielu innych.
Tak autor Długiego marszu wyjaśnia pokrętną logikę ciemności: „W obrazie Miltona w piekle całkowicie brak światła, czyli Boga; panuje tam ciemność zupełna, jednakże ciemność ta jest zarazem rodzajem „negatywnego światła”, widzialnego dla aniołów i demonów. O „ciemności widomej” wspomina św. Bazyli, a także św. Tomasz z Akwinu w swojej Summa theologiae. Ten ostatni rozważa problem, czy potępieni mogą cieszyć się jakimkolwiek światłem i widzieć je czy nie. Według tradycji teologicznej ognie piekielne nie emitują światła w jego normalnej ziemskiej postaci”.
Przebłysk światła podczas manii w chorobie afektywnej to nie jest żywe światło jasnego słońca, ale nieco tylko zszarzała czerń, której pogrążeni w depresji nawet nie potrafią pomyśleć.
Jestem do głębi poruszony, kiedy czytam ostatnie fragmenty Herberta, rozpoczynające się słowem „Panie”, po którym następuje dziękczynienie albo intymna konfesja. To jest wtedy wielka batalia, sięganie po słowo niewypowiadalne, próba Tantala. Ktoś powie, że takie totalne odbieranie poezji to patos godny jedynie szyderczego śmiechu za plecami współodczuwającego, ale cóż dla niego więcej mieć, niż wzruszenie ramion?
Sprawy ducha wymagają pokory i pracy: pokory, bo dopuszczamy myśl, że istnieje coś, czego nigdy nie wyrozumiemy i pracy, by nie przyjąć tego bezrefleksyjnie. Właśnie poezja jest próbą dotarcia do niewypowiadalnego słowa, jak w starotestamentowej przypowieści: (Księga Sędziów 12,5–6) Następnie Gileadczycy odcięli Efraimitom drogę do brodów Jordanu, a gdy zbiegowie z Efraima mówili: „Pozwól mi przejść”, Gileadczycy zadawali pytanie: „Czy jesteś Efraimitą?” – A kiedy odpowiadał: „Nie”, wówczas nakazywali mu: „Wymówże więc Szibbolet”. Jeśli rzekł: Sibbolet – a inaczej nie mógł wymówić – chwytali go i zabijali u brodu Jordanu. Tak zginęło przy tej sposobności czterdzieści dwa tysiące Efraimitów”.
Cierpienie jest płomieniami poezji, iskrą, która je zapala jest próba podjęcia walki, próba spisania opowieści. A co jest na końcu? Na końcu każdego serca jest miłość. Wielki hymn cierpienia Emila Ciorana, Na szczytach rozpaczy, kończy się słowami: “Wszystko na tym świecie może przyprawić mnie o upadek, tylko wielka miłość – nie. Wtedy zaś, gdy twoja miłość spotka się z pogardą lub obojętnością, gdy opuszczą cię wszyscy ludzie, twoja zaś samotność stanie się najgorszym porzuceniem – wszystkie promienie twojej miłości, które nie mogły przebić się do innych, aby dać im światło bądź uczynić im ciemność bardziej tajemniczą, odbiją się i powrócą do ciebie, by w momencie ostatecznego opuszczenia ich błyski przemieniły cię w samo światło, ich zaś płomienie – w sam żar. Wtedy ciemność przestanie działać na ciebie z nieprzepartą siłą i nigdy już nie oszołomią cię spojrzenia w przepaście i głębokości. Ażebyś jednak mógł dostąpić takiego totalnego światła, ekstazy w obliczu absolutnej wspaniałości gdzieś na szczytach i rubieżach błogości, odmaterializowany promieniami i rozpogodzony lazurami, musisz najpierw definitywnie wyzwolić się z dialektyki światła i ciemności, dotrzeć do absolutnej autonomii pierwszego jej członu. Komuż jednak może być dana miłość tak wielka?”
Marcin
fragmenty z Yeatsa, Ciorana, Księgi Sędziów