Type and press Enter.

OBCY / CAMUS

Gdzieś na początku Mdłości Jean-Paul Sartre daje mały wykład o tym, czym jest przygoda. Co ją definiuje i oznacza w naszym odbiorze? Dlaczego niektóre wydarzenia wydają się błahe i niegodne opowieści, a inne – nienazbyt fascynujące życiowym twistem, snujące się leniwie ku oczywistemu końcowi – zabierają nas w podróże, jakich dotąd uczestnikami nie śniliśmy być?

Bohater francuskiego egzystencjalisty nie opowiada Samoukowi swoich przygód z podróży; zastanawia go co innego. Jak to się dzieje, że ostatnia z byle jakich opowieści obcych ludzi brzmi nam niesamowicie, słusznie wobec samego aktu opowiadania, a nasze minione przygody są pozbawione euforii poznawania?

W Obcym Camus idzie w inną stronę: opowiadając bardzo prozaiczną historię Mersaulta, pracownika (chyba) urzędu, nihilisty i socjopaty – którego ogrzewa ciemne słońce depresji, który tkwi gdzieś na brzegu anhedonii i żarliwej obojętności. Być może ona wyraża go najpełniej. W rozmowie z dziewczyną, zapytany przez Marię, czy ją kocha, Mersault odpowie: to nie ma żadnego znaczenia; na pytanie o małżeństwo również zaoponuje charakterystycznym wzruszeniem ramion.

Żarliwie obojętny, taki jest bohater Obcego. Co w tej książce urzekające jest najbardziej, że Mersault jest świadomy swej obojętności i godzi się na nią, nierzadko nie potrafiąc odpowiedzieć na pytanie, co kierowało nim w chwilach granicznych – kiedy dobijał do kolejnego brzegu i godził się: na katowanie psa, na pobicie kobiety z mieszkania obok, na napisanie pogrążającego (bo dającego adresatce nadzieję na powrót) listu, w końcu na zabójstwo Araba na plaży.

Oko książki skierowane jest (wypowiedziami postaci, rozpoczynającym zdaniem, całą pierwszą częścią) na pozbawione namiętności zachowanie Mersaulta po śmierci matki. Otóż książka zaczyna się słowami: “Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem”. Nie da się ukryć, że takie wersy ukierunkowują myślenie o myśleniu bohatera. Ciężko jest bowiem przypuszczać dość oschłe, obojętne, pozbawione żalu czy wspomnień, zachowanie kogokolwiek z nas po śmierci matki. Można powiedzieć, że jej śmierć przytrafiła się dość niezręcznie i Mersault o mało co nie mówi: “to nie moja wina”, kiedy bierze urlop z pracy. Te dwie sytuacje, z dziewczyną i śmiercią matki, odkrywa fałszywy osąd, któremu dałem się zwieść.

Właśnie za matkę został osądzony przy pierwszym czytaniu powieści. Nie za zabójstwo Araba – “zawsze jest powód, aby zabić człowieka”. Nawet nie za wyżej powiedziane grzechy zaniechania – ale właśnie za śmierć matki. Ten temat to pułapka, podążać za nim, to dać się nabrać na powierzchowność myślenia o książce.

Ale Camus odsłania mi też inną perspektywę czytania: życie jako wygodne przyzwyczajenie; albo wstecznie: wygodne przyzwyczajenie do absurdalnego życia jako życie nieledwie bohaterskie. Pomyśl: cokolwiek myślisz o świecie, być może robisz to z przyzwyczajenia. Powiedziałbym: zdejmij maskę, ale ten gest musiałbyś powtórzyć setki razy, przed każdym człowiekiem z twojego świata, ale przede wszystkim: przed sobą. Zwielokrotnienie go być może odkryłoby przedostatnią twarz: twarz pobieloną ostatnim werniksem kłamstwa, który chroni cię przed najbliższymi. Pod nią byłbyś ty i twój atawizm, twoja samotność i w samotności taniec, twoje zezwierzęcenie i przesunięcie świadomości w dalekie strony graniczne twojego istnienia.

Ale ta świadomość, kiedy kończy się frenezja bezsensownego wirowania w tańcu, kiedy kończy się akt seksualny i pojawia się uświadomienie, jak niewiele znaczyło to, za co przed paroma chwilami oddałbyś bardzo wiele, odsłania wibrującą czerń, której Mersault dogłębnie doznał w swoich chwilach egzystencjalnego konania. W maleńkiej jak pokój Raskolnikowa celi, z której wyrzucił kapelana, chcącego naprowadzić go w stronę światła, dokonał się akt świadomości.

Światłem dla skazanego na gilotynę zabójcy jest perspektywa zaczernionego horyzontu: „Wobec tej nocy pełnej znaków i gwiazd po raz pierwszy pozwoliłem się ogarnąć tkliwej nieczułości świata. Czując, że tak jest do mnie podobny, tak braterski, pojąłem, że byłem szczęśliwy, że jestem nim nadal. I aby wszystko się dopełniło, abym poczuł się mniej samotny, pozostało mi jeszcze pragnąć, by w dniu mojej egzekucji było dużo widzów i by mnie powitali okrzykami nienawiści”.

Oschłość bohatera, jego wzruszenie ramion i codzienne „ale to nie ma żadnego znaczenia” nagle zmieniają wektor – w ostatnich chwilach myśli o mamie i odnajduje odpowiedź na pytanie, dlaczego zmarła niedawno kobieta znalazła sobie w domu starców narzeczonego. Przypomina to sobie podczas ostatniej nocy, kiedy już dopuścił do siebie myśl, że ułaskawienia nie przyniesie święty posłaniec. Że zostaje gilotyna i jej ostrze – na głowę człowieka sprawiedliwy nóż. Jego blask to ostatnie lustro; maski zostają zerwane, bielona twarz ukazuje się w całej swej przerażającej fizjonomii: oto człowiek.

Jego pragnienie, wypowiedziane w finale powieści, jest zwycięstwem, nawet za cenę wiecznej ciemności, z dala od Boga absurdu.

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *