Type and press Enter.

Kino pod Klepsydrą #1 Pętla

O szóstej przyjdzie Krystyna
(wokół „Pętli” Wojciecha Jerzego Hasa)

Prawdopodobnie nie istnieje człowiek, którego czas wewnętrzny ma charakter linearny. Kuba spodziewa się narzeczonej o godzinie szóstej. Razem pójdą do terapeuty i jutro będzie już inaczej, zupełnie inaczej.

Między godziną czwartą a szóstą myśli Kuby przemierzą pory dnia, dni tygodnia, pory roku i lata. Obejrzą się za siebie i wybiegną poza niewidzialny punkt horyzontu.

Monotonne, przygnębiające zaułki lśnią od deszczowych kropel. Kuba przemierza świat, który wydaje się wszechogarniającą, tłustą, hipnotyzującą cieczą. Każda miejska przygoda zanosi woń spirytusu: niewybredne docinki ekipy remontowej, katarynkowe gadulstwo napotkanego znajomego, wypadek autobusowy, wreszcie bójka z dwójką włóczęgów i obskurna wizyta w izbie wytrzeźwień. Ujęcia przeplatają się nerwowo, natarczywie, w rytmie kapryśnym, a przenikliwie podstępnym. To rytm oczekiwania na uroczystą godzinę szóstą, która ma sporządzić wstępny plan ucieczki od czasu. Rytm rwany brutalnie słowami, gestami i obrazami, które potrząsają przed oczami napełnioną szklanką. Upragniona godzina szósta wydaje się tuż, tuż, na wyciągnięcie trzeźwej dłoni.

Lokal „Pod Orłem” oferuje trunki, tańce i bardzo osobliwą punktualność. Kuba spóźni się na umówione spotkanie, ale przychodzi w samą porę, aby z pomocą spirytusowego kompana rozegrać decydującą partię gry o czas i wolę życia.

Zbliżenie na barowy kran. Miarowe stukanie kropel. Zamglony horyzont płynnie wciela się w drzwi wejściowe i naciskającego klamkę przybysza. Kamera śledzi go w ogólnym planie, powoli zbliżając się do lady i sylwetki kruczoczarno odzianej barmanki. Stukanie kropel zamienia się w wystrzały rytualnego dialogu zamówień i przyjęć: „Jedna duża”. „Zakąska?”. „Może być”. „Śledzik?”. „Piwo?”. „Może być”. Klient, obserwowany w średnich planach, spieszy się, choć każdy ruch w stronę kieliszka poprzedza gestem zawahania, nieskrywanego autowyrzutu. Słychać regularne przechylanie kolejnych setek, z których każda miała być ostatnią („jeszcze jedna”), wreszcie siarczany dreszcz zapałki i błogie, nieme tytoniowe wydechy. Rozlegają się pierwsze dźwięki autorstwa lokalnej kapeli. Pod naporem wizyt kolejnych gości wzbiera knajpiany gwar.

A przecież wcześniej coś załamuje kompozycję. Nad barową ladą bohater w szerokim płaszczu i stylowym kapeluszu nurza się w tytoniowych oparach. Przez kilka sekund leniwej wędrówki papierosa wokół ust wybrzmiewa absolutna pauza ciszy. Nie słychać zakrzątań barmanki ani znaków obecności klientów. Tańczą obłoki dymu, zasnuwając twarz palacza. Nagle przemawiają jego oczy. Źrenice skręcają, głowa odwraca się. Wszystko wobec uroczystego bezruchu kamery, która przemieszcza się – dyskretnie, niewidzialnie nieomal – dopiero w mikrochwili ukazania się nowej postaci. Dawny „najlepszy saksofonista w tym kraju” przedstawia się w pełnym planie i niezdarnie zagaja nieznajomego. Tak kiełkuje coś więcej niż towarzyska gawęda: w dramacie Kuby wschodzi perypetia.

I znowu rytm: odbijanych szklanek, krótkich zamówień, zdań rozpoznawczych, odurzonych zwierzeń, refrenicznych wspomnień, rozpaczliwych wyżaleń. Rytm kadrów: akcenty równoczesne, naprzemienne, zbliżenia i oddalenia. Do opowieści–melodii wkrada się takt lustrzany. Powraca halucynogenna klątwa Kuby: rozdzierająca podwójność. Podwójność czasu, awersy i rewersy świadomości, podejrzane dyfuzje snu i jawy, delirium ufności i rozpaczy. Kuba przegląda w alkoholowym towarzyszu swoje roztrzęsione, bezradne iluzje powrotu do trzeźwego strojenia siebie i świata, do przepisowego pomiaru chwil, do zegarmistrzowskiego tętna codzienności. „Najlepszy saksofonista” – w mieście?, w kraju? – przełknął już wszystkie iluzje. Nie ma powrotu do „wczoraj”, podobnie jak śladu przytomności w hektycznym pijackim amoku. Nie ma powrotu do „wczoraj”, ale jego spóźnione echa uwalnia magiczny napój. Odurzony Kuba dopomina się od kompana dalszego ciągu zaintonowanej przez niego melodii ech. „Jaki jest koniec? Najważniejszy jest koniec. Nic innego się nie liczy”. Odpowiedź jest legendarna niczym zagadkowa fama najlepszego saksofonisty.

W pytaniu tli się głuchy zapach sznura. W spirytusowym uniesieniu ręce bohatera zacisną się na kołnierzu koszuli współbiesiadnika. Coś się jeszcze wydarzy, wybuchnie knajpiana awantura, narzeczona raz jeszcze zanuci kołysankę dla ukochanego opoja. Najistotniejsze – najdosłowniej wiążące – odbije się jednak nazajutrz, tuż przed kolejną wizytą Krystyny. W ostatecznych, przeszywających słowach monologu. W lotnym, momentalnym pasażu półzbliżeń. Na lustrzanej tafli odbijającej rozbity ścienny obraz i surową sylwetkę oślepionego słoneczną łuną krzesła.

Zapach sznura okazuje się bezdźwięczną wonią telefonicznego kabla. „Uciec od głupców, którzy zatracili poczucie czasu i zajmują się wyłącznie regulowaniem zegarków”. Jak to było z tym czasem? O której się urodziłem? O której miałem rodzić się raz jeszcze? „Tylko koniec się liczy” – mówiłem wczoraj. Wstąpiłem do baru „Pod Orłem”, żeby uwolnić się od czasu zanim wybije szósta. Zanim Krystyna…

Krystyna przyjdzie o szóstej. Za późno, żeby uwolnić się od czasu.

Mersault

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *