Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #10 / Natapirowany omnibus

Długo opieraliśmy się naciskom, by powrócić do naszego słynnego cyklu o hair metalu; wreszcie napad nieznanych sprawców na babcię autora i potraktowanie jej skalpu lakierem do włosów uświadomiły mu, że nie jest już panem swego czasu. Zapraszamy zatem!

Dziś bierzemy na tapet artystę, któremu statusu artysty właśnie długo odmawiano. Obecności w naszym cyklu odmówić mu jednak nie sposób, bo natapirowane kudły są podstawowym składnikiem jego osobowości scenicznej. Proszę Państwa – oto Steve Stevens!

Amerykański gitarzysta karierę rozpoczął na początku latu 80. u boku pewnego angielskiego dżentelmena, który przybrał sprytny pseudonim Billy Idol. Pseudonim ów, pospołu z wizerunkiem niegrzecznego chłopca i  twardziela, zrównoważonym jedynie kredką do oczu i nie do końca przystającym do raczej łagodnej muzyki, rychło przyczynił się do światowej popularności charakterystycznego blondasa.

Na popularności tej skorzystał sam Stevens, któremu w połowie lat 80. zaproponowano nagranie ścieżek gitary do tytułowego utworu do filmu „Top Gun”. Stevens propozycję przyjął, a sukces obrazu z Tomem Cruise’em ugruntował jego pozycję na amerykańskim rynku, w czym nie przeszkodziła wcale przesadna pompatyczność utworu:

Wszystko pięknie, ale gdzie jest hair metal? – zakrzykniecie. Słusznie zakrzykniecie, ale musicie się jeszcze uzbroić w cierpliwość. W naszej historii Steve Stevens wciąż nagrywa płyty i koncertuje z Billym Idolem, udającym, że wcale nie wykonuje popu. Ten pop to zresztą specyficzny gatunek, wyrzekają na niego wszyscy ambitniejsi muzycy, ale…

No właśnie, co zrobić, gdy zgłasza się do ciebie sam Król Popu? Przecież taka współpraca bezwarunkowo oznacza tłuste czeki, wieczną sławę i drżące kolana białogłów. Steve Stevens wszystkie te profity dobrze rozważył, a najlepiej z pewnością ostatni z nich. I powiedział sakramentalne „tak”:

Trzeba przyznać, że lateksowy kombinezon bardzo Steve’owi leży, a stercząca ku nieboskłonowi fryzura nadaje mu zawadiacki wygląd. I w tymże zawadiackim nastroju Steve postanowił, że pora wyjść z cienia sławniejszych kolegów. Tu właśnie docieramy do HAIR METALU.

Stevens opuścił Idola i rozpoczął montowanie ekipy na album sygnowany własnym nazwiskiem. Pojawiają się na nim chociażby Chris Botti czy obaj bracia genialnego Kipa Wingera, rolę gardłowego, pomny swych doświadczeń, powierzył zaś gitarzysta stosunkowo mało znanemu Perry’emu McCarty’emu. Efekty tych manewrów były bardzo satysfakcjonujące:

To już był rasowy hair metal na najwyższym poziomie, a Steve nie tylko dowiódł swoich umiejętności, ale i pokazał światu, jaka siła ekspresji tkwi w jego małym ciałku, przy okazji solówki wymiatając zadkiem kurz z większości zakamarków na planie teledysku.

Postrzeganie naszego bohatera w środowisku nie do końca się jednak poprawiło (w końcu nie wszyscy kochają hair metal tak mocno, jak my). Nie zmieniła tego z pewnością jego obecność na solowym albumie Vince’a Neila „Exposed” tuż po odejściu tegoż z Mötley Crüe, choć solo do utworu „Fine, Fine Wine” charakteryzuje się wysokim poziomem miodosytności.

Stevens wykonał więc całkowicie niespodziewaną woltę – spiknął się z dwoma absolutnymi mistrzami progresywnego grania – perkusistą Terrym Bozzio (m.in. Frank Zappa, Jeff Beck, Steve Vai) oraz basistą Tonym Levinem (m.in. King Crimson, Peter Gabriel, Pink Floyd). Supergrupa Bozzio Levin Stevens nagrała dwa albumy, a dla bohatera naszej opowieści sama obecność w tym gronie stanowiła wielką nobilitację. Co nie oznacza bynajmniej, że Stevens odstawał od słynniejszych kolegów:

Udział w tym ambitnym i w dużej mierze improwizowanym projekcie przyniósł Stevensowi artystyczne spełnienie, dzięki czemu mógł wreszcie poluzować trochę gumkę w majtkach i śmielej patrzeć w oczy również tej części muzycznej braci, która bardzo lubi się nadymać.

W międzyczasie Steve nagrał drugi solowy album, „Flamenco a Go-Go”, eksplorujący jego (dzielone z Janem Potockim) zamiłowanie do andaluzyjskich Cyganów, ale podkłady do tytułowego numeru mogą skutecznie obrzydzić cały krążek. Istotniejszym zdarzeniem z przełomu wieków zdaje się więc być dla Steve’a poznanie przyszłej żony, Josie, która natychmiast przejęła pieczę nad jego makijażem i koafiurą. Lata później państwo Stevensowie wystąpili wspólnie w pewnym reality show, dzięki czemu świat mógł przekonać się na własne oczy, że Josie nie zawiera zbyt wielu oryginalnych części.

Ale do rzeczy. Rok 2000 przyniósł również gościnny występ na solowym albumie Gregga Bissonette’a, znakomitego bębniarza, znanego zresztą ze współpracy z wieloma tytanami gitary, jako to z Joe Satrianim, Steve’em Vaiem, Steve’em Lukatherem czy Richiem Kotzenem. Stevens zagrał tu w jednym numerze, bez wątpienia inspirowanym dokonaniami Czwórki z Liverpoolu:

XXI wiek przyniósł powrót marnotrawnego syna do głównego nurtu – po romantycznej pogoni za ideałem przyszło Stevensowi powrócić do rzemiosła. Najpierw pogodził się z Billym Idolem, u którego boku trwa do dzisiaj, później załapał się do supergrupy, a raczej potężnej machiny koncertowej pod nazwą Kings of Chaos, złożonej z członków takich zespołów jak Guns N’ Roses, Queen, Aerosmith, Kiss, Deep Purple czy ZZ Top.

A skoro o rachunki nie trzeba się już martwić, raz na jakiś czas można pozwolić fanom skosztować jakichś delicji. W takich właśnie kategoriach należy rozpatrywać trzeci solowy album Steve’a, wydany dziesięć lat temu „Memory Crash”:

Czy z powyższej historii płynie jakiś morał? Tego niestety nie wiemy, morały to nie jest nasza mocna strona. Ale każdy pretekst jest dobry, żeby posłuchać dobrej muzyki, a Steve Stevens, wbrew tym, którzy chcieli przykleić mu łatkę przeciętniaka i schować go do kieszeni, trochę tej dobrej muzyki jednak napisał oraz zagrał. I oby nie było to jego ostatnie słowo.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *