Uwaga – tekst zawiera informacje dotyczące wydarzeń z całej książki, od jej początku, do końca! (Choć w Postrzyżynach najlepsze jest samo piękno płynące z lektury. Jestem zdania, że znajomość fabuły niczego nie psuje. Mimo wszystko ostrzegam!)
Tęsknota za przeszłością, utkwienie w niej wzroku i uporczywe wypatrywanie jakiegoś złotego wieku, jakiegoś antyku, to chyba rzecz która najmocniej pochłania mnie w lekturach tego roku. Hrabal i jego wspomnienia o mieszkaniu z Vladimirkiem, a potem o poznaniu małżonki i tak dalej… Po nim Makuszyński i pełna humoru i melancholii opowieść o mieszkaniu z Szymonem Chrząszczem. I wreszcie Schulz ze światem dziecięcych wspomnień w Sklepach Cynamonowych. A teraz znów powrót do Hrabala, koło się zamyka.
W kolejnej książce – Postrzyżynach – czeski pisarz wraca do swego rodzinnego Nymburka, zaś jej bohaterami czyni swoich rodziców w ich młodości. Zatem kolejny powrót do przeszłości, do sielankowej opowieści o życiu małego miasteczka i o wyjątkowych charakterach je wypełniających. Każda anegdota przybiera tutaj obraz małej, miejscowej legendy, którą całe miasteczko mogło żyć całymi latami, z każdym kolejnym powtórzeniem dodając kolejne, zmyślone elementy. I to naprawdę niesłychanie zabawne przeżycie, to brnięcie przez kolejne opowiastki składające się na pełną niezwykłości codzienność.
Jest tu opowieść o pastuszku zaplątanym w linę ciągnioną za samolotem, który przelatuje nad połową wsi i w końcu ląduje w lipach pod kościołem, gdzie wita go tłum bab, twierdzących, że to dzieciątko Jezus przyleciało je pobłogosławić. Jest opowieść o wspinaniu się na komin i o tym jak zabawa ta postawiła w gotowości miejscowych strażaków i w ogóle całe miasteczko. Jest przepiękna (i przerażająco naturalistyczna!) opowieść o świniobiciu; jest historia człowieka wystrzeliwanego w cyrku z armaty i o tym, jak pewnego razu poleciał za daleko.
Rzeczy zwykłe i niezwykłe mieszają się tutaj. Hrabal będzie nam opowiadał jak jego ojciec jeździł motorem do Pragi i jakie prezenty przywoził małżonce, jak ta wstawała późno w noc i obżerała się świeżo smażonymi kotletami i jak gorszyło to ojca. Pojawi się Pepi – brat ojca, nieprzebrany magazyn żartów i anegdot… wszystko to naprawdę brzmi jak przechowane głęboko w pamięci opowieści rodziców o ich młodzieńczych wygłupach, ale i sprawach poważnych, jak echa łapane w dzieciństwie na uliczkach i pielęgnowane przez wszystkie późniejsze lata.
Na pierwszym planie stoi tu jednak pani matka – Maryśka, posiadaczka najpiękniejszych, najbujniejszych i najdłuższych włosów w okolicy, może nawet w całej historii Nymburka. I ta wspaniała aureola włosów przewija się przez cały czas – jak peleryna powiewa przy wspinaczce na komin, przy jeździe rowerem przez miasto (jest to widok na tyle cudowny, że inni rowerzyści zawracają się, by móc podziwiać ją jeszcze raz!), podczas rozczesywania, podczas kąpieli. Złote włosy plączą się tu wszędzie, jak jakiś cudowny artefakt, jak skrzydła u aniołów i aureole nad głowami świętych. Wypełniają całą tę złotą przeszłość, nadają jej barwę i piękno.
Włosy bohaterki wyrażają coś jeszcze. Otóż tak, jak ta jej fryzura przerasta ją swym ogromem i wspaniałością, tak samo przerasta ją jej usposobienie. To kobieta gwałtowna i nieokrzesana, pełna energii, siły, krzyku i pewnej, wyjątkowo niefrasobliwej wesołości. W zestawieniu z równie nieokrzesanym, kłótliwym i gadatliwym szwagrem, staną się dla całej okolicy wydarzeniem cokolwiek ciekawym, dla brata i męża zaś – człowieka wielce pruderyjnego i przyzwoitego – powodem do trosk i wstydu. Nieokiełznana i wspaniała, bohaterka nie mieści się w spokojnej roli małżonki kierownika browaru, nie mieści się we własnym domu, jej przejazdy na rowerze nadają rytm życiu całego miasteczka. Te jej włosy sprawiają, że ona już teraz, w czasie obecnym żyje w złotym wieku, który dla nas pojawia się zazwyczaj dopiero w przeszłości, gdy miniemy teraźniejszość i czas zrobi już swoją robotę.
I te włosy robią tutaj, jeśli mogę się tak wyrazić, całą robotę, napełniają nowym sensem całe zakończenie. Wspólną cechą książek, o których pisałem we wstępie, jest to tkwienie w przeszłości, tęsknota, melancholia, uśmiech do wspomnień. W swoich Postrzyżynach Harbal idzie jednak krok dalej: wychodzi z tej zamkniętej strefy, z przeszłości, dobrze wiedząc, że żyć można tylko w chwili obecnej.
W ostatnim rozdziale Maryśka wsiada na rower i jedzie do fryzjera, pana Bodzia Czerwonki, by, zasiadłszy na fotelu, oznajmić stanowczo: ścinamy! I jest potem ta scena tytułowych postrzyżyn, pozbycia się tego, co stanowiło o jej tożsamości, po to, by pod spodem znaleźć w końcu prawdziwą siebie – „nie mogłam wyjść ze zdumienia, bo pan Bodzio tym swoim strzyżeniem wydobył ze mnie moją duszę”. Postrzyżyny były przecież u Słowian aktem inicjacji, wyjścia z dzieciństwa. Przeszłość i tę tęsknotę za złotym wiekiem, trzeba puścić, żeby móc żyć, żeby stać się sobą.
Jakże podobnie napisze w swoich Siostrach Krzyżowych wspaniały Riemizow, powtarzając jak refreny:
Jeden musi zdradzić, żeby przez zdradę duszę swoją odczopować i sobą się stać w świecie, inny musi zabić, ażeby przez zabójstwo swoje duszę swoją odczopować i tak czy owak sobą stać się na śmierć idąc, on zaś pewnikiem musiał asygnację wypisać nie tej osobie, której należało, iżby duszę swoją odczopować i stać się w świecie – i to już nie jako taki-siaki Marakulin, ale Piotr Aleksandrowicz Marakulin!
Tutaj trzeba było ściąć włosy. U Hrabala te postrzyżyny są właśnie pożegnaniem przeszłości, wejściem w teraźniejszość. Miasto, po scenie u fryzjera, traci swój oniryczny nastrój, staje się obecne, teraźniejsze, przestaje być miastem z miejskiej legendy, ze wspomnienia. Odtąd trzeba będzie żyć w jasnym i huczącym „teraz”. Trochę jak z odkręceniem kółek pomocniczych od dziecięcego rowerka.
I jak piękna jest ta scena, w której małżonek, spostrzegłszy ostrzyżoną żonę, mimo całe swoje przywiązanie do przyzwoitości, wymierza jej publicznie lanie na prawie goły tyłek i wesoło krzyczy: Tak moja panno, zaczniemy nowe życie!
niesławne p