Co to jest literatura i po co jest ta literatura, albo inaczej: po co my ją czytamy? Czy chodzi o snucie opowieści mniej lub bardziej fantazyjnych, a może o jakiś eskapizm, chwilowe przebywanie poza światem, tak bardzo ciążącym nam na co dzień? Pewnie chodzi też o bycie rozrywką a także, coraz częściej, atrakcyjnym dla odbiorcy produktem. Bo to jest, bracie, wojna – na tych wszystkich półkach księgarnianych, festiwal koloru i przepychu, wyścigi na błyskotliwe hasła, krzykliwe okładki i tak dalej. Wszystko to mamy na wyciągnięcie ręki, ale jak często dosięgamy do samego dna, rdzenia, istoty literatury?
Cały ten pierwszy akapit sprowokowany jest lekturą kolejnej książki Kazimierza Brandysa – Drewnianego konia. Chodzi o to, że w kilku, wcale rozległych miejscach, Brandys dosięga właśnie tego rdzenia, tej esencji pisania. Opowieść schodzi wówczas na dalszy plan, na wierzchu pozostaje sam żywioł literatury. Czytam to i jestem przekonany, że to jest coś więcej niż po prostu zdolny człowiek nad kartką papieru, że w grę wchodzi coś większego – być może jest to owo mityczne i śmieszne Natchnienie, o którym mówi się to tu to tam; gdyby to była poezja, miałbym łatwiej, mówiłbym: wieszczenie. Na kartach Drewnianego konia znajduję powody dla których w ogóle czytam i, być może odpowiedzi na pytanie o sens literatury. Piękno w czystej postaci lane na papier, jakaś prawda, jakaś nieuchwytna wielkość.
Jest to opowieść o młodym jeszcze człowieku, który, w złożonej siatce retrospektyw buduje nam obraz swojego dzieciństwa, później swojej młodości, jeszcze później wchodzenia w dorosłość. To bardzo złożone rusztowanie, będące jednak tylko fundamentem pod opowieść o wydarzeniach obecnych, o decydujących chwilach w życiu bohatera. I wszystkie te opowieści z młodości są jak doskonale rozłożone na szachownicy figury, które, gdy przychodzi czas, pozwalają na przeprowadzenie mistrzowskiej kulminacji.
Dobry chłopak z dobrego domu, otrzymawszy sztywne i gruntowne wychowanie, na zawsze już rzutujące na jego życie, na stosunki z kobietami, na poczucie obowiązku i definicję samego siebie, nagle traci całe to tło, rodzina znika, wybucha wojna, musi ze swoim bagażem, niemal go upośledzającym, coraz znajdować się w nowych sytuacjach, miejscach, między nowymi ludźmi. Intryga, w którą zostaje wplątany przerasta go, a biedak nie może nic zrobić, aby się wyplątać. I te czarne noce rozpaczy, bezsiły, ciemności, kiedy wydarzenia schodzą na dalszy plan, a bohater zostaje sam ze sobą, są prawdziwym mistrzostwem, to chwile patrzenia w samego siebie jak w lustro, albo jak w głęboką studnię, patrzenia tak przeszywającego, że wzroku odwrócić się nie da. Bo z ciemności wyłania się wielka bryła, złowieszczy kształt, czyste JA. Misternie spleciona opowieść o przeszłości eksploduje w głowie dorosłego już człowieka, echa i cienie brzmią zbyt głośno, by pozwolić spać, wszystkie wydarzenia dzieciństwa sprawiają, że bohater może być już tylko sobą i nikim innym; pozostawiają go bezbronnym w starciu ze światem, przed którym uciec się już nie da. I te nocne rozdziały, kiedy wraz z bohaterem czekamy na kolejne dni, przywodzą mi żywo na myśl Camusa i kulminacyjną noc w jego Obcym.
Bezsenne noce, wielkie pytania o tożsamość i świadomość tego, że ucieka się nie tyle przed światem, co przed sobą samym, przed tym kształtem, w którym się zastygło, są rzeczą absolutnie porażającą. I jakkolwiek górnolotnie brzmią wszystkie te moje zachwyty, w opowieści Brandysa nie ma ani śladu patetycznych banałów. To jest surowa opowieść, skrupulatne i dojmujące badanie samego siebie, błądzenie po omacku po labiryncie własnej przeszłości i teraźniejszości, w którym bohater nawet na moment nie porywa się na jakieś wielkie idee, czy jeszcze większe słowa. Dukaj na pierwszych stronach Extensy zapisuje taką pointę: „takie i tylko takie dzieciństwo poniesiesz w sobie aż do wieczności”. Można by uznać te słowa za motto Drewnianego Konia.
Byłżeby zatem Drewniany koń książką doskonałą? Pewnie nie, ale to w sumie w niczym nie przeszkadza. Razi trochę jego przygnębiająca ponurość, poczucie nieuchronności kształtów które nosimy i niezmienności naszych ról (choć w pewnym momencie pojawia się tutaj miejsce także na światło, tylko że mało go!). Nieco brak humoru, choć i ten się znajdzie (przysypany oczywiście), nieco brak lekkości. I pan Hen powiedział Marcinom w wywiadzie, że Brandys był w dialogi słaby. I rozmowy tutaj rzeczywiście są miejscami, gdzie zachwyt przycicha (choć nie gaśnie), wybucha dopiero we wszystkim, co mówi sam narrator.
Mimo całej tej czerni, jest to też opowieść o nagłych szczęściach, o tym, że coś nagle może się powieść i skończyć dobrze. I całe to dobro, zjawiające się tu niczym Deus ex machina, mogłoby razić w oczy, ale wcale nie razi – przy całym natłoku złych wydarzeń, przy tych czarnych strumieniach rwących przez głowę bohatera, czytelnik ich wygląda, przeczuwa ich pojawienie się i gdy się w końcu zjawiają, wita się je z radością. Jeśli został nam już tylko drewniany koń, to na takim właśnie koniu przyjdzie nam jechać przez życie. Bo i na drewnianym koniu da się jeździć.
niesławny p