Type and press Enter.

Miłosz / Dolina Issy

Należy zacząć od opisu pierwszych wrażeń, które zawładną myślami człowieka, czytającego Dolinę Issy. Po pierwsze, świat pojawi się mu widziany oczami dziecka, ale mówiony słowem dorosłego, niemal mędrca, który z fragmentów dojrzeń i podniet dziecięcych uszyje szatę powieści nieledwie mitologiczną.

Po drugie, prędko w tej stylistyce zagrzmią tony znane; młodszych i starszych literatów, które dały uczucie radości, że naokoło (a może całkiem daleko) świat młodych ludzi pulsuje dionizyjskimi napędami, a dla niego – człowieka, którego wrażenia staram się śledzić – całą przestrzenią jest mały papierowy prostokąt z nadrukowanymi literami i że to nie jest apolliński świat, do którego w swojej pysze młodzieńczej aspirował. Kiedy ona ostygła, a lat przybrało, okazało się, że rację miał xiądz Twardowski, kiedy gadał, że jak za dobrze, to źle, a jak źle, to źle. Że światem może okazać się ta czy tamta książka, ten człowiek może wie, na chwilę, ale innym, nie tyle lepszym; normalnie innym, przez to absorbowanym całym sobą. Bo ta książka tak czy inaczej jest i będzie i poczeka na niego tyle, ile potrzeba, a potem przyjmie jego uwagę i życzliwość względem nieznajomo brzmiących słów wsi litewskiej i odda więcej, ale nie dziś ani jutro, a w momencie niespodziewanym, kiedy będzie ku temu pragnienie. A z tego pragnienia zawsze rośnie owoc rozmowy, a z niego – oczekiwany smak.

A oprócz tej myśli o dzieciństwie to z Doliny Issy niewiele więcej wiem albo pamiętam, chociaż czytałem ją wczoraj. Jeszcze może jedno: wspomnienie dzieciństwa nie układa się w spójną opowieść o poznawaniu ludzi i zwierząt, roślin, dobra i zła i tak dalej. To wspomnienie zawsze jest jakimś oderwanym fragmentem, ale bywa tak, i tego Dolina Issy niejako uczy, że wystarczy na pamiętnym wspomnieniu z dzieciństwa zatrzymać myśl, a od niego, jak kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia, rozchodzą się nowe, które na nowe przemyślenie otwierają nieskończoność minionego dzieciństwa. I ten powrót – trzeba odłożyć telefon, przestać odświeżać tablicę Statku Głupców, czekając na nowy post malarstwa na sromotę i niedolę, wyłączyć radio i pogasić telewizję – to jest powrót kosmiczny, nieodkryty, niebywały. Tak jak chwile medytacji, te dwie minuty sam na sam z kosmosem swoich myśli bywają owocne, tak powrót na dobrą ziemię dzieciństwa pozwala inaczej spojrzeć na poważne sprawy dorosłych.

Tak chyba jest: książka wie, kiedy się odezwać w człowieku; ale nie to w niej jest najcenniejsze. Książki uczą milczenia, bo tyle nieodkrytego, że próżna gadanina – jak ta – naraża na śmieszność – oczywiście – albo z niej wydobywa, żeby od dna milczenia odbić się z impetem i mówić, jeżeli ktoś chce słuchać. I tak biją ich serca – czytelników i tych, którzy o książkach piszą nawet bez tytułów naczelnych, a biją tym szybciej, im częściej okazuje się, że czytelników mają więcej, niż pisanie krytyczne, z szyją ściśniętą sztywnym krawatem uniwersyteckiej gadaniny, która do nikogo nie trafia, tylko dudni w studni jako cymbał brzmiący.

I idą tak z grzechem próżności wszyscy: ci z katedr, i ci z zamętów wody, która niesie Statek Głupców na marny, niespamiętany po latach los. I, jakby powiedział Kafka, oni wszyscy literatury używają jak noża do grzebania we wnętrznościach swoich własnych dusz albo serc, ale nigdy się nie spotkają, bo przyświeca im zgoła inny cel (nam szanty i głód podczas flauty, im – granty i prezesury w latach urodzaju).

Kiedy nie musisz być prezesem, redaktorem naczelnym, ale możesz być po prostu czytelnikiem, to załóż gumiaki, kalosze, czy jak ten but się u ciebie nazywa, stare gacie, koszulę we flanel lub romb i chodź – Romuald i Tomasz idą polować na głuszca. Jest rosa, świt się jeszcze nie przerzedził na jaskrawość dnia. I chodź, ale cicho, żeby nie spłoszyć.

Marcin

zdjęcie główne: Foto: PAP/Photoshot/De Agostini/World Illustrate

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *