Ildefonso Falcones – niniejszym ogłaszam go mistrzem spajania w poszczególnych bohaterach biegunów pojęć skrajnych. W „Bosonogiej królowej”, o której pewnego dnia już traktowałam, postać głównej bohaterki łączy w sobie tożsamość murzyńskiej niewolnicy z wolnością kultury cygańskiej, która ją wchłonęła. Okazuje się, że „Ręka Fatimy” nie ustępuje „Bosonogiej…” w dziedzinie integrowania sprzeczności. Tu niejaki Hernando został usadowiony pośrodku XVI-wiecznego konfliktu mniejszości muzułmańskiej z hiszpańskimi chrześcijanami, sam będąc synem zgwałconej przez chrześcijańskiego księdza muzułmanki.
Z góry wiadomo, że historia tak rozdartego pomiędzy swymi tożsamościami młodzieńca, w dodatku w czasach intensywnych i niezwykle krwawych waśni pomiędzy związanymi z nimi społecznościami, musi być burzliwa. I taka jest w istocie – jest sztormem przechodzącym przez życie, miotającym bohatera w jego wzlotach i upadkach o wiele bardziej skrajnie i wyraziście niż w przypadku przeciętnego śmiertelnika. Sądzę, że można tu nawet mówić o przejaskrawieniu owych uniesień ku niebiosom oraz spotkań z dnem i czarnym mułem; jednak czyż nie właśnie z intensywnością wrażeń kojarzy się kultura hiszpańska? A może tak hiperbolicznie przedstawiona historia ma stanowić swoistą przypowieść o tym, że raz na wozie, a raz pod nim, z całym inwentarzem doznań towarzyszących?
Nie sposób zaprzeczyć, że jest to także powieść o miłości – mimo że tytułowa ręka Fatimy oznacza muzułmański talizman, to sama Fatima stanowi również imię wybranki głównego bohatera, do której zapłonął uczuciem szczerym i porywczym. Równie porywcze jednak są losy kraju w czasach, w których przyszło im żyć. Gdy Hernando zostaje zmuszony do wyrzeczenia się swojej wiary na rzecz chrześcijaństwa (ludność, która stała się ofiarą tegoż przymusu zwie się moryskami), robi wszystko, by połączyć dwie potężne religie i kultury. Pragnąc należeć do obu, na każdym kroku musi zmagać się z siłą odpychania, napierającą na niego z każdej ze stron. Zupełnie jak „Cudzoziemka w raju kobiet” w wydaniu Kasi Nosowskiej:
Za mądra dla głupich,
a dla mądrych zbyt głupia.
Zbyt ładna dla brzydkich,
a dla ładnych za brzydka.
Za gruba dla chudych,
a dla grubych za chuda.
(…)
Za łatwa dla trudnych,
a dla łatwych za trudna.
Zbyt czysta dla brudnych,
a dla czystych za brudna.
Zbyt szczecińska dla Warszawy,
a dla Szczecina zbyt warszawska.
Ambicje Hernanda można nazwać szeroko zakrojonym ekumenizmem; a może to jedynie sposób na integrację własnej tożsamości. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że Falcones (ponownie!) z pełną premedytacją i nadzwyczaj sprawnie przeplata makrowymiar zagadnienia (walkę kultur i religii) z jego mikrowymiarem (batalię skrajności w obrębie jednego człowieka). Wielki ukłon czynię ku niemu, za tę indywidualizację problemów globalnych, wraz z globalizacją indywidualnych.
A że słabość wykazuję nadprzeciętną wobec umiejętności łączenia skrajności, już dumam nad kolejnym wytworem pisarstwa tegoż hiszpańskiego twórcy dzieł tak wielowymiarowych, jak i wielkogabarytowych. Jakie to antynomie wziął na warsztat w pozostałych? Przecież w świecie, jaki znamy, nic nie istnieje bez swojego przeciwieństwa. Możemy jedynie próbować wytyczać jak najbardziej spójny szlak, meandrując pomiędzy biegunami…
Ewa Wasiak
Ilustracja: https://sk.wikipedia.org/wiki/S%C3%BAbor:Dipole_field.svg#/media/File:VFPt_Dipole_field.svg