Wydawałoby się, że dość było drzewiej w światowej literaturze doskonałych obrazów ludzkich galaret, by w XX wieku nie było już potrzeby odtwarzać tych podrygów o romantycznym rodowodzie. Ale co miał zrobić Gilliams, skoro własna wrażliwość, wsparta poetyckim warsztatem, kazała mu przelewać na papier taką właśnie wewnętrzną trzęsionkę?
A zatem jest to historia chłopca przewrażliwionego, zmysłowego, doznającego nieustannego naprężenia, które ktoś mógłby nazwać naprężeniem duszy. Dręczy go również głód poznawania oraz doznawania, przy czym ten drugi ostatecznie zawsze bierze górę, gdyż w przeciwieństwie do pierwszego, zdolny jest choć na chwilę ulżyć ciągłemu napięciu.
I kiedy czytałem pierwszą część, zastanawiałem się, do jakich to alternatywnych i dostępnych jedynie dorosłym osobnikom sposobów chwilowego łagodzenia owego napięcia będzie się Eliasz uciekał. I czy, jak to zazwyczaj bywa, ostatecznie się w nich nie zatraci.
Bo chłopiec rejestruje niewiarygodną liczbę bodźców – odczuć i zjawisk, ale nie dysponuje systemem pozwalającym je porządkować i selekcjonować. Nic dziwnego, że czuje się zagubiony i rozedrgany. Występuje tu zresztą swoisty anachronizm, bo dwunastolatek, nawet nadwrażliwy, nie ujmuje świata w kategoriach, w jakich rozpatrują go dorośli, tymczasem młody Eliasz zdradza pewne obycie choćby w filozoficznej problematyce.
I cierpi. Cierpienia przysparza mu wszystko, czyli po prostu istnienie. To istnienie zdarza mu się zresztą podawać w wątpliwość, gdy zbyt już dojmujące staną się smutek, melancholia, wyobcowanie i zakazana, ledwo wysłowiona miłość.
Pomysł, by z zaplanowanej trylogii napisać jedynie jej pierwszą i trzecią część, jest genialny w swej prostocie; pozostaje jednak niewyzyskany, bo zamiast kontrastu między poczwarką a motylem, Gilliams daje głównie retrospekcje, a nawet domniemane majaki – bo niekiedy trudno tu odróżnić rzeczywistość od fantazji. Zamiast motyla, świat ujrzał oszołomioną ćmę.
Choć nie jest to powiedziane wprost, okazuje się, że na dręczące go od dzieciństwa napięcie, które wcale w międzyczasie nie zelżało, znajduje Eliasz dwa lekarstwa – sztukę i chorobę, każde jednak skuteczne mniej niż połowicznie.
Bo i cała powieść jest obrazem choroby – kończy się zdegenerowana rodzina, dogorywa przebrzmiała klasa właścicieli ziemskich, kończy się skompromitowana polityka kolonialna Leopolda II, wreszcie dobiega kresu stara, przedwojenna Europa.
A ponieważ wybitnie nie wychodzą mi podsumowania, pokuszę się o krótkie podsumowanie. W tej prozie jest poezja. Ale jest to poezja trudna. Gęsta i trochę chaotyczna. Ta przepełniona smutkiem, melancholią i klimatem przemijania powieść, pełna niejednoznacznej symboliki, zupełnie nie utrafiła w moje gusta. Eksperci porównują jednak Gilliamsa do Rilkego czy Prousta, więc jeśli ktoś stał w kolejce po wrażliwość, niech się z nim mierzy. Ja wybrałem kolejkę za urodą. Inna sprawa, że zabrakło jej, nim zdołałem dotrzeć do lady.
utracjusz