Pierwszą w lutym przeczytałem Tarninę Marty Kucharskiej, ale rozpisywał się tu o niej nie będę, bo zrobiłem to już podsumowując styczeń – w styczniu zacząłem ją czytać – a poza tym miała swój własny osobny tekst, w którym lekturę rekomendowałem.
W dużym skrócie, dla tych, co jeszcze nie wiedzą z czym to się je: całość jest opowieścią o tym, że w pewnej rodzinie młoda kobieta umiera na raka. Rodzina radzi sobie z tym faktem raczej słabo, sprawę przepycha dalej, zamiast solidnie przetrawić wspomnienia i emocje. Już po śmierci okazuje się, że Wanda miała dom, gdzieś na południu, pod czeską granica, o którym nikt nie wiedział.
Za tę wiecznie odwlekaną sprawę wreszcie trzeba się wziąć i zadanie to wypełnia Tosia, siostrzenica Wandy, młoda lekarka. Dostajemy opowieść o trawieniu żałoby, o odkrywaniu ukrytego życia zmarłej, ale przy okazji też o odnajdowaniu własnego miejsca – w świecie, w życiu, w sobie samej. W małej miejscowości na południu Tosia jest postacią zupełnie obcą i zagubioną. I z tej obcości i zagubienia lęgnie się wiele sytuacji: czasem zabawnych, czasem groźnych, różnie bywa.
Zderzenie różnych światów, ogólna pogoda, piękny folklor, no i to trawienie żałoby… dobrze, dobrze się to łączy.
Potem czytałem Macieja Hena, a Maciej Hen wyskoczył z kolejną świetną książką. Choć „świetna książka” w odniesieniu do Segretaria nie do końca oddaje mu sprawiedliwość. Lekturę skończyłem już dwa tygodnie temu, może nieco dawniej, nie wiem – ale od tamtego czasu książka jeszcze w moich oczach urosła.
Opowieść o młodej Niemce, która u schyłku średniowiecza wyprawia się do Krakowa w chłopięcym stroju, by pobierać tam nauki i zostać lekarzem, jest świetna sama w sobie. Całą tę historię dostajemy w postaci powieści epistolarnej – młoda bohaterka pisze nocami listy do swojej przyjaciółki z lat dziecięcych, zahaczając przy tym o milion spraw małych i codziennych, nieraz zabawnych, nieraz strasznych.
Rytm pisania wyznacza rytm życia – i podczas lektury miałem doprawdy wrażenie, że pisząca tam postać, ma rzeczywiście jakieś swoje życie, które przeżywa pomiędzy jednym listem a drugim. Ja tę całą Gredechin naprawdę polubiłem i wiele bym dał, żeby jeszcze parę jej listów przeczytać.
Więcej o książce w osobnym tekście. Podtrzymuję pojawiającą się tam uwagę – książka mogłaby być dłuższa!
(Książka trafiła w moje rączki od miłosiernych Samarytan z Wydawnictwa Literackiego, za co stukrotnie im dziękuję).
Po Henie piszącym o wieku XV, przeskoczyłem do Silververga piszącego o przełomie wieków XVI i XXVII. Na stronę niebawem trafi osobny tekst poświęcony książce, tutaj zatem zrobię sobie wstęp do tego właściwego opisu.
Opowieść o obcym wśród obcych – Angliku, który po nieudanym epizodzie korsarskim trafia do portugalskiej niewoli, gdzie znosić musi najpierw przesiadywanie w lochach, potem zaś przymuszony zostaje do wypraw wzdłuż rzek wpijających się w głąb czarnego lądu. Ilość przygód, zapewnianych przez zmienny los, którymi Pan Ciemności jest wypełniony, starczyłaby pewnie na kilka innych książek.
Ale wszystkie te przygody i perypetie gasną jednak i ciemnieją, gdy tylko wyprawy, w których Battel bierze udział docierają do samego serca ciemności. Co prawda już wśród Portugalczyków czuł się obco, ale prawdziwa obcość zaczyna się właśnie tutaj, pośród dzikich plemion Afryki, pośród ich przerażających pogańskich rytuałów, bożków i duchów, niemal namacalnie odczuwalnych na każdym kroku. I gdy już z tym się jakoś oswoimy, cali na biało wchodzą kanibale.
Powieść nie zawiera co prawda żadnych elementów nadprzyrodzonych, ale pieczołowita stylizacja na przełom XVI i XVII stulecia i bliska, podskórna narracja bohatera, sprawiają, że na świat patrzymy jego oczami. Oczami Europejczyka sprzed kilkuset lat. Andrew patrzy na słonia i nie mówi „słoń”, mówi „elephant”, bo patrzy na zwierzę cudowne, tak jakby patrzył na jednorożca albo pegaza. Jaką grozę wywołują w nim afrykańskie rytuały! Wszędzie dostrzega czyhające na jego duszę demony, wszędzie dopatruje się bluźnierstwa. Ale powoli, powoli wsiąka w ten świat, przekracza kolejne granice. Jak daleko w tę ciemną topiel się zanurzy i czy jest stamtąd jeszcze jakaś droga powrotna?
Więcej napiszę w osobnym tekście. Dodam jeszcze tylko, że książka jest nieraz szalenie brutalna, bardzo intensywna i niezwykle złożona, ciągnie i przeplata wiele wątków. To trochę takie Jądro ciemności, ale na sterydach! Totalnie jestem zadowolony z tego, com przeczytał!
(Książka w moje ręce trafiła od dobrych ludzi z wydawnictwa Vesper, którym ogromnie dziękuję!)
28 lutego wybrałem się do jednej z dwu księgarń, które jeszcze się w moim mieście uchowały, z zamiarem niekupowania niczego, chyba, że znajdę coś, co wyrzuci mnie z kapci. No to wchodzę, podchodzę do pierwszej lepszej półki, chwytam pierwszą lepszą książkę, patrzę na okładkę i… wyskakuję z kapci.
W rękach trzymałem SIÓDMEGO KONIA, Opowiadania zebrane Leonory Carrington. Wróciłem do domu i przed północą jeszcze coś tam dziabnąłem, jeszcze na luty się liczy.
Leonora to była genialna pisarka, w połowie XX wieku uciekła z Europy do Meksyku, gdzie dożyła sędziwego wieku, wiele przy tym malując i prowadząc piękne, kontrowersyjne życie. Coś tam tez przy okazji napisała. Jej TRĄBKĘ DO SŁUCHANIA czytałem parę lat temu, zdobyłem tez kilka opowiadań w języku angielskim. Wszystko to było świetne, a teraz siedzę i trzymam te jej opowiadania wszystkie w ręce, i już nie mogę się doczekać pełnej lektury! O książce pewnie jeszcze napiszę.
Teraz ograniczam się do wielkiej radości, która we mnie dzięki książce zajaśniała. Zamówcie se, kupcie se, mówię Wam, takich dziwactw gdzie indziej nie znajdziecie!
________________
To tyle jeśli chodzi o lutowe lektury. Czasu było niewiele, albowiem pracuję, po pracy zaś gram w gry komputerowe, a jak nie gram, to niepokoję się: cóż ze mnie wyrośnie?! Cztery lektury bez pudła, to dobry miesiąc był.
Kłaniam się stukrotnie i oddalam po gumnie,
niesławny Paweł M, syn Marka i Wiesławy.