autor: Anna Kowalczyk; książka: Brakująca połowa dziejów
Jest to książka na którą czekałam. Nie dlatego, że wiedziałam że powstaje, bo nie wiedziałam, tylko dlatego, że sposób traktowania kobiet przez typową narrację historyczną uważam za rażąco nieadekwatny.
To nieistnienie połowy ludzkości w narracji historycznej, tłumaczone zresztą przez część historyków jej brakiem wpływu na dzieje, na samym początku takich rozważań rodzi zresztą pytanie, któremu mało kto z profesjonalistów ma odwagę stawić czoła. Czym właściwie jest ta historia?
Żeby ją uprawiać większość historyków robi założenie, że jest swego rodzaju procesem, wektorem o określonym kierunku, porządkowanym nie tylko przez chronologię, ale definiowanym też przez rozwój, dążenie ku czemuś. To coś to: przyszłość, jakiś rodzaj potęgi, postęp (albo najbardziej adekwatne tu i teraz: wielkość ojczyzny). Więc historia nie dzieje się, tylko dąży. Mi bardziej podoba się ironia Brodskiego, który pisze że to coś do czego dąży to my, i że w ten sposób nadajemy całemu procesowi historycznemu moralny parytet, bo przecież coś, co tworzy nas, musi być dobre. Czynimy więc założenie, które usprawiedliwia wszystko. Niemniej jeśli nawet pozostaniemy przy tej wątpliwej moralnie definicji, jakże szalonej ekwilibrystyki (albo tępoty) wymaga od historyków założenie, że połowa składników procesu nie oddziaływała na niego.
Historia jest zawsze w jakimś stopniu lustrem (a historyk to inny rodzaj teologa – to też żart Brodskiego). Można próbować udawać, że jest obiektywna i nie odbija punktu wyjścia czyli epoki i badacza, ale wtedy tylko bardziej się ją zafałszowuje. Myślę, że nasza epoka dojrzała do tego, żeby przyznać, że kobiety również tworzyły historię, a jeżeli w szkołach propagujemy narrację, w której ich nie ma, to zwyczajnie kłamiemy.
Anna Kowalczyk postanowiła więc wypełnić tę lukę, pokazać historię kobiet w Polsce. Do sposobu w jaki to zrobiła mam w sumie dwa zastrzeżenia.
Po pierwsze „Brakująca połowa dziejów” nie jest, niestety, książką historyczną. Mimo że Anna Kowalczyk musiała przekopać się przez ogromną ilość materiału, żeby ją napisać (zaczynamy od kultury łużyckiej -rozdziału zresztą bardzo ciekawego) wciąż jest to tylko publicystyka. Autorce zabrakło solidnego warsztatu, historia składa się tu z klocków nie układających się w żadną budowlę (dopiero w erze nowożytnej pojawia się idea scalająca czyli prawa kobiet, dlatego proporcje tej zamiarowanej syntezy dziejów kobiet w Polsce są wyraźnie zaburzone i 90% książki to czasy od końcówki wieku osiemnastego do współczesności), sporo niestety jest też naiwności i uproszczeń (na przykład przytaczane w całości życiorysy świętych – w których każde słowo jest przecież wynikiem kulturowych uwarunkowań, pozbawione komentarza, nie są historią, ale legendą).
Po drugie nie ma tu nawet próby umieszczenia kobiet w historii rozumianej jako całość. Tej po prostu historii -ciągu dziejów ludzkości. Jeśli Elżbieta (królowa -regentka, matka Ludwika Węgierskiego), Jadwiga, Bona, czy Marysieńka były wybitnymi władczyniami to wpisują się w coś więcej niż historię kobiet. Ja z olbrzymią przyjemnością poczytam o ich wielkości, ale trzeba ją udowodnić (z rozdzialiku o Jadwidze: „Wiele wskazuje na to, że choć Jagiełło, jako prawowity król i mężczyzna, miał mandat , żeby rządzić samodzielnie, był pod dużym wpływem swej młodej żony (…) ” – co znaczy wiele? jaki to był wpływ? chyba za każdym razem gdy autorka wkracza na takie „typowo” historyczne terytorium wywód sypie się przez ogólniki i ostrożne sformułowania; dostajemy słowa, które nic nie znaczą. Szkoda na nie papieru.) Poza tym takie radykalne rozdzielenie: historia kobiet – historia mężczyzn, za bardzo trąci poppsychologią spod znaku kobiet z Wenus, mężczyzn z Marsa. Rozdziały stricte publicystyczne, skupiające się otwarcie na problemach społecznych są w tej książce zwyczajnie lepsze.
Zresztą pewne proporcje w „Brakującej połowie dziejów” – to że przeczytamy tu dużo więcej o Św. Faustynie niż o Bonie zwyczajnie mnie denerwowały. Stanowią bardzo niespodziewane echo tego o czym pisała choćby Mary Beard (w manifeście Kobiety i władza) i przeciw czemu wypowiada się i sama Anna Kowalczyk – w większości książki pozostajemy w „kobiecej” sferze, przynależą nam religia, edukacja, medycyna, ale nie władza polityczna, czy nauka. Notabene o Marii Skłodowskiej -Curie też będzie mniej niż o mistyczce Marii Franciszce Kozłowskiej. (Obawiam się zresztą, że te proporcje odzwierciedlają faktyczny stan badań; biografia Bony na którą powołuje się autorka w bibliografii, to książka z 1989 roku – zmiany które zaszły od tamtego czasu do dziś w świadomości społecznej czynią tę biografię książką z innej epoki).
Nie chcę tu absolutnie zniechęcać do lektury „Brakującej połowy dziejów”. Częściowo w myśl zasady „na bezrybiu i rak ryba”. Ale również dlatego, że Anna Kowalczyk ma dobre pióro, zazwyczaj prowadzi interesujący wywód i dotarła do mnóstwa bardzo ciekawych szczegółów (zwłaszcza historii XIX i XX wieku). Książka „wskrzesza” wiele kobiecych sylwetek, i może posłużyć nam za przewodnik po tym co pominięto w szkole, zakłamując obraz przeszłości, i co sami powinniśmy uzupełniać w edukacji swojej czy naszych dzieci. Rozdział (pod koniec książki) o podręcznikach szkolnych – stanowiący streszczenie solidnych badań poznańskich badaczek – jest, a przynajmniej powinien być, szokujący dla każdego myślącego człowieka.
Zacytuję jeszcze fragment z rozmowy o historyczkach zajmujących się historią kobiet: „nadal rutynowo pyta się je, czy są wojującymi feministkami. Badacz, który zgłębia historię Polski nie wydaje się z automatu nacjonalistą, historyk chrześcijaństwa nie jest podejrzany o bycie religijnym fanatykiem.” Dlaczego zasada ta nie dotyczy historii kobiet?
Pisanie historii kobiet to niezwykle trudna profesja, i to pomijając kretynów pytających o wojujący feminizm (choć to często oni przyznają subwencje na badania). Zmagać się trzeba nie tylko z brakiem źródeł i tradycji historycznej, ale i z samym (również własnym) rozumieniem istoty historii. Dzieje jako krwawy ciąg militarnych awantur to tylko jeden ze sposobów patrzenia na przeszłość. Wyobraźmy sobie że wszystkie rozdziały w szkolnych podręcznikach dotyczące wojen, ich przyczyn i konsekwencji zastępujemy nauką, odkryciami na jej niwie, według chronologii, z opisem źródeł i skutków (a wojny i powstania wkładamy w te malutkie rozdzialiki o nauce). Czy taka historia jest mniej prawdziwa? Kim byśmy byli gdyby na takiej historii nas wychowano? Podobnie jest z kobietami w historii. Skoro zawsze były, to dlaczego się w niej nie pojawiają? Czy przypadkiem nie zawodzi tu sposób opowiadania? I może najważniejsze dla współczesnej dziewczyny i kobiety pytanie: czy mogę utożsamiać się z przeszłością, w której nie ma dla takich jak ja miejsca?
Agnieszka Ardanowska
*niespodziewanie akurat wiersz Stanisława Barańczaka spuentował mi te rozważania, wers oczywiście lekko sparafrazowany