Bardzo ciekawa książka, napisana przystępnie, a jednocześnie angażująca intelektualnie. Nie jest to oczywiście praca spełniająca rygory naukowe, większość przykładów i wypowiedzi dobrana jest pod tytułową tezę, sporo tu też uogólnień, ale i tak stanowi imponujący pomnik ludzkiej głupoty.
Nieszczególnie znam się na gospodarce i ekonomii, więc dotyczące ich ustępy wydawały mi się trudniejsze do zweryfikowania, ale odniosłem wrażenie, że zdecydowane poglądy Wheena przysłaniają mu chwilami świat i prawdę, na której straży tak ochoczo staje. Z tego powodu mocno obrywa się Margaret Thatcher czy amerykańskiej polityce gospodarczej oraz geopolityce, a wolny rynek występuje tu jako synonim Szatana. Ale poza tym obszarem sprawiedliwie chłoszcze autor durniów z prawicy i z lewicy.
Swoich ziomków z lewej strony słusznie smaga zaś za ich największą słabość – bo w imię nakazu obrony słabszych i krytyki uprzywilejowanych (czyli samokrytyki) rozumianej jako wieczna opozycja wobec własnego rządu, zawsze stają po stronie „ofiar”, gotowi wynajdywać najbardziej absurdalne argumenty usprawiedliwiające ich czyny, choćby ofiary dawno już przeobraziły się w producentów ofiar. Postkolonialne poczucie winy jawi się w tym świetle jako studnia bez dna.
Genialny jest rozdział na temat postmodernizmu. Coś, co było na początku sympatyczną intelektualną zabawą, pojęte dosłownie i bez koniecznego dystansu otworzyło drzwi absolutnemu relatywizmowi i dało usprawiedliwienie wszelkiej maści bzdurom, które Wheen tu piętnuje: kulturze new age, ezoteryzmowi, astrologii, homeopatii, wierze w UFO itd.
W ramach przypomnienia obnaża autor sprawdzone sposoby na manipulację opinią publiczną, czyli, po pierwsze, podsuwanie prostych (choć fałszywych) wyjaśnień złożonych zjawisk, bo niechętna lub niezdolna do podjęcia znacznego wysiłku intelektualnego większość łatwo je akceptuje, pozornie oswajając w ten sposób wrogi świat. Po drugie, kreowanie wspólnego wroga, często o nadprzyrodzonym wręcz zestawie cech i zdolności, którego można bezkarnie obwinić o zło, niedostatek i co tam jeszcze rodzi frustrację. Wysoką skuteczność obu mechanizmów z powodzeniem można zresztą obserwować w obecnej polskiej rzeczywistości politycznej.
A jednak w miarę lektury daje się zaobserwować możliwy chyba do wyrażenia w niewielu poza polskim językach paradoks, jak w walce w obronie rozumu traci Wheen rozsądek. Bo jest zbyt radykalny, pragnąc wszystkiego dotknąć i wszystko uregulować; tymczasem w świecie człowieka (a przede wszystkim w jego duszy) istnieje strefa mroku, pierwiastek irracjonalny niepoddający się żadnym wyjaśnieniom, czy to rozumnym, czy idiotycznym.
A Wheen panowanie rozumu chciałby rozciągnąć na wszystkie obszary ludzkiej działalności, w tym również szeroko pojętą sferę kultury, czym dowodzi niezrozumienia jej roli i znaczenia. Przez to bierze zbyt poważnie wypowiedzi bądź akty niekoniecznie równie poważne – jak kiedy krytykuje „Z Archiwum X” za propagowanie fałszywej wizji świata czy gdy oburza się na sabat czarownic odbywający się pod hasłami z „Harry’ego Pottera”. Gdyby Wheen rządził światem, nie byłoby w nim ani Boga, ani fantastyki. Tymczasem spora część ludzi najwyraźniej potrzebuje jednego lub drugiego (albo obu jednocześnie).
W próbie zrozumienia świata pomocny mógłby być autorowi rzut oka na mikrokosmos, czyli na siebie. Chyba że akurat Wheen wolny jest od skazy właściwej człowiekowi, który każdego dnia wykonuje krok na drodze do samopoznania, lecz nigdy nie dotrze do jej kresu i zawsze wciąż od nowa będzie popełniał czyny, których nie sposób racjonalnie wytłumaczyć.
utracjusz