Type and press Enter.

Testament / Kazimierz Brandys / Miesiące 1982-1987

Z Brandysem – i poprzednim tomem „Miesięcy” – rozstałem się w momencie, gdy stan wojenny zaskoczył go podczas krótkiego zagranicznego wypadu, który w tych okolicznościach z przymusu się wydłuża, a ostatecznie okaże się bezterminowy.

Pisarz nagle zostaje oderwany od ojczyzny, od znanych ludzi i miejsc, od bezpiecznego świata. Można obserwować powolny proces, jak pozbawiony tych kojących, codziennych bodźców odchodzi nieco Brandys od swojego urzędowego introwertyzmu, otwiera się na świat i zaczyna dostrzegać jego odmienność, więcej – oddziela się od niego, ponawia niejako poznawczy proces z dzieciństwa.

Na emigracji, szczególnie nieplanowanej, dotkliwie przekonuje się, że człowiek nie do końca jest kowalem swego losu, bo na los – w tym wypadku pisarza – duży wpływ mają czynniki zewnętrzne. Brandys stwierdza, że jego soki płyną tu znacznie wolniej, że wolność pozostawia swego rodzaju pustkę, że brak mu napięcia, konfliktów, strachu, presji, które odczuwał w Polsce. Jednocześnie ta wolność i związane z nią nowe okoliczności okresowo pobudzają aktywność, każą działać w sprawach przyziemnych. Ta huśtawka nastrojów znajduje w „Miesiącach” pełne odwzorowanie.

Pierwsze ustępy z Nowego Jorku przywodzą na myśl dziennik Máraiego, jest tu to samo zniechęcenie tym, co Amerykanie nazywają swoją kulturą. Kolejne paralele to troska o źródła utrzymania czy współpraca z radiem i wygłaszanie odczytów dla rodaków, którzy pozostali w kraju. Ale Brandys – choć mający w danym momencie równie marne widoki na powrót, co Márai w swoim czasie – nie uderza w płaczliwy ton, nie użala się nad sobą, tylko znajduje oparcie w ironii, która stanowi podstawowy filtr jego percepcji.

Odcięty od Polski, żyje jej sprawami, nieustannie o niej myśli i pisze, niekiedy niestety profetycznie. Jednocześnie sporo miejsca poświęca refleksji historiozoficznej, analizuje kompleks mniejszego sąsiada jako źródło wielu narodowych przywar i z bólem pochyla się nad odnawiającą się wciąż polską tragedią. Podejmuje dyskusję z Gombrowiczem w kwestii zaściankowości polskiej kultury, stojąc na stanowisku, że obsesja niewoli, uciemiężenia jest właśnie obsesją uniwersalną.

Tradycyjnie też rozlicza się ze swoich wyborów z przeszłości, dowodząc przy tym, że człowiek nie jest kamieniem, tylko procesem i niepokoić należy się raczej o tych, którzy nigdy nie zmieniają zdania. Dla niego samego pisanie jest formą autoterapii, metodą na codzienną walkę z napierającą pustką. „Trzeba – stwierdza – szukać w sobie słów przeciw bezsensowi”. Temu samemu służy eskapistyczne w wymowie uporczywe wskrzeszanie we wspomnieniach niewinnego (mimo skażenia antysemityzmem) świata przedwojennego .

„Miesiące” to intelektualny testament Brandysa, naocznego świadka całego niemal zła XX wieku, aktywnego uczestnika jego węzłowych momentów. To dziennik zarazem klasyczny i nieklasyczny: są tu anegdoty, ale nieco inne; kończąca je puenta jest ironiczna albo smutna, albo taka i taka. Tu nawet wielkie prawdy podane są mimochodem, bez szykowania gruntu, bez zadęcia i bez samozachwytu.

I musi zastanawiać, nawet biorąc pod uwagę niejednoznaczną biografię Brandysa, jak szybko zniknął ten pisarz z publicznej świadomości. W końcu jeszcze „Miesiące” – jego schyłkowe przecież dzieło – tłumaczone były na wiele języków. A gdy rozszerzyć zakres tej refleksji, trzeba się zastanowić, dlaczego polscy pisarze mniej znaczą dziś za granicą (nie licząc oczywiście naszej świeżo upieczonej noblistki), dlaczego ich soki intelektualne płyną jedynie wąskim, lokalnym nurtem. Czy winne są tu powszechne zjawiska atomizacji społecznej, atrofii kontaktów międzyludzkich, w tym środowiskowych i międzynarodowych? I czy tylko one?

Jakże trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno Polska budziła na arenie międzynarodowej dużą sympatię.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *