autor: Elizabeth Strout; książki: Bracia Burgess, Olive Kitteridge
Nie lubię określenia literatura kobieca (podobnie zresztą jak nie lubię i literatury męskiej). W takim rozróżnianiu, stawianiu granic, widzę coś sztucznego, bezsensowne działanie na przekór uniwersalności sztuki. Ale gdybym miała wyróżnić ten pierwiastek żeński, podle traktowany przez literaturę wysoką jako jej niegodny, to oczywiście byłby to emocjonalizm w łagodnej, często rzewnej wersji. I, idąc dalej tą drogą, gdybym szukała pisarki, która udowadniałaby, że sentymentalna, uczuciowa literatura w niczym nie ustępuje twardym Bukowskim i innym Millerom postawiłabym na Elizabeth Strout.
Kiedy patrzy się na listę czytelników jej książek (oglądałam wpisy pod pozycjami na portalu Lubimy Czytać) trudno nie zauważyć, że pisarkę tę czytają niemal wyłącznie kobiety (plus z tego taki, że Strout kupują nawet małe biblioteki). To bardzo mocna wskazówka jak nieufnie ogromne grono czytelników (i mam tu na myśli zarówno mężczyzn jak i kobiety – uwarunkowania kulturowe, w których się zakorzeniamy są przecież te same) nadal traktuje pisarki. Nie pomagają tu nawet nagrody – w przypadku Strout nominacje i ścisłe finały niemal wszystkich najważniejszych nagród świata anglojęzycznego, w tym wygrany Pulitzer (Olive Kitteridge).
Strout pisze książki obyczajowe, psychologiczne, skupione wokół zwyczajnego życia. Urok jej powieści bierze się z mieszanki doskonałej znajomości człowieka i niezwykłego optymizmu. Wiele ze stworzonych przez nią portretów to absolutne majstersztyki – ja na przykład mam wrażenie, że głupia, miła, bogata Helen z „Braci Burgess” będzie mi wierciła dziurę w brzuchu latami, niczym Hipolit z „Idioty” – i jest to świadome nawiązanie do arcymistrza. Strout pisze też książki ciche. Nie ma w nich chęci błyszczenia, fajerwerków nieznanego, popisów ego ani intelektualnej ekwilibrystyki. A to znaczy, że wielka piarowska machina nie ma tu żadnego ze swych ulubionych budulców. Fakt, że te ciche książki przebiły się na obleganym rynku jest rekomendacją samą w sobie. Ale książki Strout wcale nie mówią o łatwych sprawach (wszak życie każdego z nas jest skomplikowane). I nie ma w nich uproszczeń. Przez co (to znowu jest refleksja po przeczytaniu garści czytelniczych recenzji na LC) gubią się czytelnicy szukający tu oswojonych treści, rozwiązań zawartych w kliszach. Tutaj smutne historie mogą emanować nadzieją, a kiepskie matki uosabiać dobroć. Strout nie mówi językiem reklam.
Rozmowa braci Burgess:
-Co ja mam robić, Bob? Nie mam żadnej rodziny.
-Masz rodzinę -powiedział Bob. – Masz żonę, która cię nienawidzi. Dzieci, które są na ciebie wściekłe. Brata i siostrę, którzy doprowadzają cię do furii. I siostrzeńca, który kiedyś był palantem, ale już chyba nie jest. To się nazywa rodzina.
Z sympatii do zwyczajnego człowieka powstaje więc pod piórem Strout literatura wzruszająca. Niewdzięczny epitet, którym muzyka czy film posługują się w dużo pozytywniejszym kontekście niż twórczość literacka. Dodajmy do tego wspominany optymizm i otrzymujemy mieszankę wybuchową, przy czym eksplozją, której się spodziewamy jest kicz. Ale kiczu nie ma tu podobnie jak uproszczeń.
To zasługa doskonałej, dopracowanej konstrukcji opowieści i podobnej precyzji słowa. U Strout nie ma dłużyzn, wszystkie wątki nawzajem sie dopełniają, jedna historia rozszerza perspektywę innych (natomiast geograficznie to zazwyczaj to samo fikcyjne miasteczko w stanie Maine). Nie ma też żadnych niepotrzebnych słów. Lubię takich precyzyjnych pisarzy. Precyzja to inna forma natchnienia , rodzi doskonałość i piękno, jest twarzą poezji.
cytat z wywiadu, Juliusz Kurkiewicz „Nikt nie chciał ze mną rozmawiać” ( Wysokie Obcasy ekstra, 18 sierpnia 2016, dostęp 2019.07.02)
– Czego najtrudniej było się pani nauczyć.
– Rozpoznać uczciwe zdanie. To naprawdę niełatwe. Nauczenie się tego zajęło mi ponad pół wieku. To zdania przekazują opowieść. Każde zdanie musi być dobre i stać w rzędzie innych dobrych zdań. Piszący musi usłyszeć czysty, ogołocony z niepotrzebnych efektów głos, który mówi.
Mamy tu więc precyzję i uczciwość twórczą, mamy doskonałą konstrukcję i w końcu, mamy tę wirtuozerię i delikatność z jaką Strout obiera duszę ludzką z warstw. W Olive Kittridge są sceny, których mogliby pisarce pozazdrościć nawet najbardziej przeładowani testosteronem naturaliści, tylko że Strout nie nadaje im nadmiernych znaczeń. Zdarzenia nie wyprzedzają człowieka i nie zasłaniają go. A człowiek jest czymś dużo więcej niż ich sumą. Jest labiryntem nie prostą, spiralną galaktyką i dlatego zmiana perspektywy zmienia w nim czarne na białe, małe na duże. I z pewnością nie są to prawdy odkrywcze, a jednak jest w spojrzeniu Strout coś bardzo świeżego, nie wstydzący się siebie sentymentalizm, który zmusza nas do zauważenia, że rzewna prawda o człowieku niejednokrotnie jest dużo prawdziwsza od każdej innej.
Dzięki głębokiej empatii tak pełnokrwistymi postaciami są Olive Kittridge, czy Susan – ta trzecia, nieinteresująca i odsunięta w cień siostra braci Burgess. Akurat w Olive jest coś ponad miarę (i nie chodzi o sukienkę w kwiaty), coś niezwykle heroicznego, także nie do końca odpowiada ona tendencji do przedstawiania powszedniości (dlatego też to Olive nie wydarzenia jest osią powieści, „Bracia Burgess” rozpięci są na wydarzeniu). Ale u Elizabeth Strout z każdego bohatera wyciągniemy cząstkę siebie. Dzięki temu spróbujemy go zrozumieć.
Warto też nadmienić, że w „Braciach Burgess” Elizabeth Strout bardzo interesująco wypowiada się o tym czym jest rasizm i jakie są jego źródła. Najciekawiej na przykładzie Susan, bo w trakcie czytania zorientujemy się, że lęki Susan rasizmem nie są (a są nim niektóre myśli Boba). Zresztą cały przebieg procesu wytyczonego 19-latkowi, który wrzucił do meczetu uciętą świńską głowę („Bracia Burgess” to jedyna książka Strout oparta na prawdziwych wydarzeniach: w rzeczywistości, w małym miasteczku w stanie Maine, zamrożony świński łeb wrzucił w do meczetu somalijskich uchodźców w czasie Ramadanu 30-letni mężczyzna, który w trakcie trwania głośnego procesu popełnił samobójstwo) jest opowieścią o lękach przed obcym, zmianą i w rezultacie współczesnym światem.
Natomiast powieść o Olive (składająca się z właściwie z szeregu opowiadań), szorstkiej, apodyktycznej i nigdy nie przyznającej się błędów starszej pani przypomina wręcz przypowieść. Strout nigdy nie poucza czytelnika, nie daje recept i nie ocenia swoich bohaterów, a mimo tego tworzy tu swoisty moralitet. Bo z tej historii o życiu starszej pani, przebija przekonanie, że warto być dobrym człowiekiem (dlatego czytelnikom, którym „Olive Kitteridge” wydaje się gorzka i smutna radzę jeszcze kiedyś do niej wrócić).
Agnieszka Ardanowska