Max Jacob. O Jacobie (czytane z francuska, przez Ż, żadne Dżejkoby w grę nie wchodzą) trochę Wam opowiem. Na małą żółtą książeczkę trafiam przypadkiem w bibliotece, poszukując rzeczy zupełnie innych, Marcin powiedział mi: poczytałbyś jakichś nie-naszych (w sensie zagranicznych) poetów. Więc ruszyłem na poszukiwania, skupiając się na autorach zza oceanu, żadnego jednak nie znalazłem. W ręce wpadł mi za to Jacob, poeta francuski piszący w pierwszej połowie XX wieku. Poetów francuskich uwielbiam (choć do tej pory grzebałem w tych piszących w XIX stuleciu), Jacoba wziąłem więc bez większego namysłu.
Wracam do domu, zaczynam czytać i… i wykolejam się! Co za mozaiki, co za nieskładne łańcuchy niepowiązanych zdarzeń i obrazów! Jak go gryźć, jak go żuć!? Ratunku, pomocy! Zaraz do wierszy wrócimy, póki co trzeba się o kilkanaście stron cofnąć!
Kiedy się daje jasnowidzom strzępek ubrania, poznają, kto je nosi, ja, kiedy wkładam swoją koszulę, wiem, co myślałem poprzedniego dnia.
Tomik zebranych poezji Jacoba (jak w przypadku całej serii Wyborów Poezji Państwowego Instytutu Wydawniczego) oprawiony jest słowem wstępu, napisanym przez Adama Ważyka i od niego (wstępu) trzeba zacząć, by cokolwiek z lektury wierszy i próz Jacoba wyciągnąć – nierozerwalnie łączą się one z jego życiorysem. Max Jacob mieszkał we Francji (urodził się w Quimper), pochodził z żydowskiej rodziny, w poprzednich pokoleniach przenoszącej się tutaj z ziem niemieckich. Dzieckiem był zdolnym, szkoły kończył z wyróżnieniem, będąc już młodym mężczyzną odkrył zamiłowanie do wszelakich sztuk i przez czas jakiś ciągnął kilka srok za ogon. Instrumenty, malarstwo, proza, poezja. Po jakimś czasie zrezygnował z muzyki, do końca życia pozostając wiernym pędzlowi i pióru. Cyganeria artystyczna pełną parą. Na samym początku XX wieku poznaje i zaprzyjaźnia się z Pablem Picassem, któremu pomaga w nauce języka, przyjaciółmi są przez całe życie. W 1909 roku Jacob przeżywa doświadczenie religijne – twierdzi, że miał widzenie, że ujrzał Chrystusa, przeżywa nawrócenie, przyjmuje chrzest, co wpływa na jego twórczość, choć sam twierdzi, że religia i pisanie to dwie osobne i niepowiązane ze sobą dziedziny jego życia. Pisze dużo, pisze dziwacznie, jest jednym z twórców i propagatorów wiersza kubistycznego. Błyskotliwe, pełne rozmachu i barw życie kończy się nagle w straszny sposób, poeta zostaje aresztowany i umiera w obozie koncentracyjnym w marcu 1944 roku.
Kiedy pan de Framboisy powrócił z wojny, żona robiła mu gorzkie wyrzuty w kościele, powiedział więc na to: „Pani, oto klucz do wszystkich dóbr moich, odjeżdżam na zawsze.” Pani przez delikatność upuściła klucz na kamienną posadzkę świątyni. W kącie zakonnica modliła się, bo zgubiła klucz od klasztoru i nie można było tam wejść. „Trzeba sprawdzić, czy wasz zamek nie przystosuje się do tego klucza.” Ale klucza już tam nie było. Wisiał w muzeum Cluny: był to potężny klucz podobny do pnia.
Kluczem do jakichkolwiek podejść do twórczości Jacoba, okazała się dla mnie świadomość jego działalności w innych dziedzinach sztuki, głównie w malarstwie. Wiersze wydające się być zupełnym bełkotem, zdobywają nagłą, cudaczną malowniczość, zdają się rozgrywać gdzieś na granicy jawy i snu, tego co logiczne i tego, co zmyślono, jeżeli tylko czytamy je mając w pamięci ich poniekąd malarską genezę. Chaos nie staje się bardziej uporządkowany, sensowny czy zrozumiały – znienacka zaczyna jednak przemawiać, miejscami zachwycać. Czytelnik czuje się jak widz, który patrząc na obraz, widzi jedynie zatrzymany moment, nie może wyjrzeć poza ramy, dostaje jedynie pojedynczą scenę, zatrzymany kadr. Tak wygląda poezja Jacoba.
W zacichłym lesie noc jeszcze nie zapadła i burza smutku jeszcze nie sponiewierała liści jeszcze nie sponiewierała liści. W zacichłym lesie, skąd Driady uciekły, Driady się nie zjawią.
W zacichłym lesie potok nie faluje, bo strumień wije się prawie wyschnięty.
W zacichłym lesie jest drzewo czarne jak czarność, a koło drzewa jest krzaczek w kształcie głowy i krzaczek ten płonie, a płonie płomieniem z krwi i złota.
W zacichłym lesie, gdzie Driady się nie zjawią, są trzy czarne konie, to konie królów magów, a królów magów nie ma na koniach ani gdzie indziej i te konie mówią jak ludzie.
Czytanie Jacoba to jest wymagająca i spora przygoda i jeśli tylko poświęcimy mu odpowiednią dozę czasu, cierpliwości i woli, nie rozczarujemy się! To jest ciągła pogoń, ciągła nieokreśloność – opisywane sceny, choć stanowią precyzyjne, błyskotliwe i plastyczne obrazy, nigdy nie są kompletne, zawsze pozostawiają miejsce na jakieś niedopowiedzenia. Adam Ważyk pisze we wstępie: Na dnie tej zabawy widzę niewiarę w liryczną możliwość samookreślenia, we własną integralność. Nie wiemy kim jesteśmy, ale wiemy przynajmniej, kim byliśmy, kiedy byliśmy dziećmi. Zostawiam Was z tymi słowami i idę trochę jeszcze poczytać, podziwić się, trochę jeszcze pobyć w tej niepewności – jak to odebrać, jak to zrozumieć? Może wcale? Rzućcie okiem na wstawiane między akapitami fragmenty utworów – powiedzcie, czy nie ma w nich tej dziwnej nieskładności, jaką ma się w snach, gdy spotyka się rzeczy absolutnie absurdalne… i nie dziwimy się im wcale. Dlaczego?
Paweł