Cztery długie lata trzeba było czekać na kolejną po smakowitej „Solfatarze” powieść Macieja Hena. Tym razem zamiast do siedemnastowiecznego Neapolu, zaprasza autor do współczesnej Warszawy, w której to wegetuje Marek Deutsch, niespełniony artysta, dyplomowany teolog i trzykrotny rozwodnik. Gdy na horyzoncie, dzięki staraniom nienagannego pod każdym względem mecenasa Piękosia, zamajaczy perspektywa spadku po odległym przodku, Marek uda się w podróż po Europie i swoim drzewie genealogicznym.
Już na samym początku przebiegle nawiązuje Hen do własnego żywotu, składając przy okazji dyskretny hołd ojcu, a zarazem wskazując na problematyczną pozycję artysty tworzącego w świecie, w którym jego nazwisko jest wprawdzie kojarzone dobrze, ale bynajmniej nie z jego twarzą. Bohatera łączy zresztą z autorem więcej i nie miałbym nic przeciwko temu, by Marek Deutsch został dla Macieja Hena tym, kim dla Josefa Škvoreckiego stał się Danny Smiřický – występującym na przestrzeni całej twórczości alter ego autora, dzielącym z nim wiele cech i elementów węzłowych biografii, ironicznie komentującym otaczające go zjawiska i wciskającym od czasu do czasu szpilę środowiskowym błaznom.
Zanim przyjdzie jednak Deutschowi ruszyć śladami Smiřickiego, musi on zmierzyć się z prozą życia bieżącego oraz na poły mityczną liryką przeszłości. Żyje bowiem w dwóch rzeczywistościach i przynajmniej do momentu wyruszenia w trasę więcej czasu spędza w tej spośród nich, która zniknęła już za zakrętem. Dopiero wyzwanie i będąca jego następstwem przygoda są w stanie uwolnić go z tej pułapki. Paradoksalnie więc celem wyrwania się ze swej przeszłości indywidualnej, musi zanurzyć się w swą przeszłość zbiorową, plemienną.
Czego tu nie lubić? „Deutsch” jest napisany bardzo przystępnie, wciągający, pozbawiony mielizn i wolny od zadęcia. Hen ma też świetne ucho, odzywki niektórych obarczonych środowiskowo lub zawodowo bohaterów są najwyższej klasy. Sam protagonista, jakże ludzki, to postać, z którą nader łatwo przychodzi się identyfikować, choć może nikt, kto pragnąłby zachować swą tożsamość nienaruszoną, nie powinien identyfikować się z bohaterami literackimi. Trzeba więc oprzeć się tej diabelskiej pokusie.
O wilku mowa (choć bardziej adekwatny byłby tu angielski odpowiednik tego idiomu). Co ciekawe, z jednej strony deklaruje autor co najmniej rezerwę wobec wszelkiej fantastyki, z drugiej jednak nieustannie czerpie z kanonu światowej kultury, którego fantastyka stanowi nieodłączną (i ubogacającą) część. Już sama ekspozycja wprowadza motyw znany i lubiany; mecenas Piękoś nie musi być wcale wyposażonym w cechy wyraźnie diaboliczne, by średnio obyty czytelnik poczuł zapach siarki. Tych intertekstualnych smaczków jest więcej (scena z lustrem!) i tropienie ich jest źródłem nieskrępowanej frajdy, która nie jest może ostatnim z efektów, jakich pożądam w literaturze.
A przecież „Deutsch” to przede wszystkim opowieść o tożsamości i zmaga się w niej Hen z problemem doświadczonym na własnej skórze, która z racji jego żydowskiego pochodzenia niejednokrotnie bywała garbowana i dosłownie, i w przenośni. Przypomina, jak ciężkie, nie tylko w tej części świata, jest to dziedzictwo, obarczone wielowiekowymi i tragicznymi konotacjami, u wielu rozmówców wywołujące mimowolne stężenie, u jednych spowodowane wrogością, u innych obawą, by nie wykonać żadnego gestu, który mógłby zostać uznany za wrogi. I jak długotrwała ekspozycja na takie reakcje nieuchronnie wywołuje z kolei pewne przewrażliwienie, choćby i usprawiedliwione, ale dla człowieka myślącego krępujące.
Podróż Marka Deutscha w poszukiwaniu rozrzuconych po Europie korzeni przywołuje zresztą nie tylko skomplikowaną, znaczoną prześladowaniami historię narodu żydowskiego, bo pokazuje również, jak szalone było ubiegłe stulecie, wiek tryumfu nauki, ale i niewysłowionego bestialstwa, którego dziedzictwem jest wielkie przemieszanie krwi. Tymczasem historia ludzkości składa się głównie z podobnych przemieszań, różniących się jedynie skalą; kto więc głosi postulat czystej rasy, orzeka, że istnieje to, co nie istnieje, przecząc nie tylko Parmenidesowi, ale, co gorsza, zdrowemu rozsądkowi.
Treść życia jest bowiem żywiołem. Tożsamość to fenomen tak fascynujący, jak złożony; nie da się jej, ani pod względem etnicznym, ani psychologicznym, zamknąć w jednym krótko brzmiącym słowie i odłożyć na półkę. Tożsamość jest procesem i jej odkrywanie również jest nieustającym procesem. Lektura „Deutscha” nieuchronnie przywodzi zaś do wniosku, że w tym procesie nie ma drogi na skróty.
A jednocześnie jest w tej powieści jakaś humanistyczna wiara w człowieka, w to, co w nim dobre, i manifestuje się ona nie tylko poprzez przekonanie, że pradawna sztuka autostopu nie zaginęła jeszcze w mroku dziejów. Wydaje się wprawdzie niewiarygodne, że bohater Hena otrzymuje na swej drodze aż tyle życzliwości od obcych – ale może powinienem wcisnąć swój cynizm głębiej do kieszeni.
Wpisuje się więc ostatecznie „Deutsch” w ciąg znakomitych książek o tożsamości, obok chociażby „Mikrokosmosów” Claudia Magrisa czy „Zakładu kąpielowego” Ernsta Augustina. Nie ma chyba większego sensu przykładanie powieści Hena do zbioru esejów triesteńskiego profesora, ale w porównaniu z ekstrawaganckim, nierównym dziełem Niemca istotnie jawi się koherentny i po calvinowskiemu lekki „Deutsch” jako rzecz przeznaczona także dla średnio zaawansowanych.
utracjusz
Zdjęcie autorstwa Tomasza Paczosa zbarbarzynił niesławny paweł m.