Type and press Enter.

POD SKRZYDŁEM NIKE #1 / PIERWSZE NIEPOKOJE – OTTO F. WALTER

W ręku trzymam małą książeczkę w kolorze indygo nieśmiało zmierzającego ku fioletowi, cała w płótnie, na okładce sylwetka uskrzydlonej, bezgłowej Nike – kiedyś to wydawali te książki, myślę sobie, i od razu wyobrażam sobie nowe, kolorowe okładki wprost z księgarnianych półek – jak one będą wyglądały za pół wieku, kiedy stracą już rolę produktu, który trzeba zareklamować i sprzedać – zresztą rola ta kończy się gdy wychodzisz z książką ze sklepu. Ale to nieważna dygresja wprowadzająca, jeszcze dwa zdania i już do niej nie wracam – książkę trzymam w ręku i czytam z takiego powodu, że na półce pojawiło mi się niedawno pół setki starych książek – spora część serii Nike od Czytelnika. I teraz, raz na jakiś czas będę sobie po jedną z nich sięgał i się cieszył – małym formatem, płótnem, pożółkłymi kartkami, pięknym drukiem i literami sprzed dekad. No, to ruszajmy.

Na pierwszy ogień idą Pierwsze niepokoje i od razu myślę sobie, czy można lepiej nazwać książkę? Pewnie są lepsze tytuły, nie wykluczam, ale zapewne jest ich niewiele. Autor to Otto F. Walter – w książce czytam, że Szwajcar, szukam w Internecie, tam znajduję że wcale nie Szwajcar a Niemiec, i nie żaden Otto F. Walter, tylko Walter F. Otto. Potem odkryłem, że to ktoś inny, nazwisko to samo, tylko odwrócone, lis farbowany! No, kto by pomyślał. Po chwili konsternacji sprawdzam w niemieckojęzycznym Internecie gdzie dowiaduję się, że jednak Otto F. Walter, dobrze wydrukowali, to po pierwsze, po drugie zaś docieram do informacji, że Walter war ein Schweizer Schriftsteller und Verlagsleiter. Anglosas donosi, że dobrze znany w krajach niemieckojęzycznych. Jakiś obraz mi się z tych błędnych poszukiwań jednak wyłonił, uzbrojony weń ruszam więc czem prędzej do lektury.

Książka Waltera to twór doprawdy niezwykły i choć sam oceniam go wysoko, nie wiem czy byłbym skłonny polecać jego lekturę komukolwiek, byłoby to dość zuchwałe. Otóż są Pierwsze niepokoje książką skrajnie wręcz eksperymentalną – nie ma tutaj jednego nurtu narracji, nie ma żadnego stałego bohatera, nie ma nawet ciągu wydarzeń, który czytelnik mógłby z wypiekami na twarzy śledzić. Książka składa się z odrębnych akapitów o różnej długości, raz jest to kilka wersów, innym razem cała strona, nigdzie jednak nie przekraczamy granicy dwu stron. I teksty te nie układają się w żaden ciąg przyczynowo skutkowy. Raz znajdujemy relację z rodzinnego wyjazdu, innym razem encyklopedyczny wpis odnośnie ludności pewnego regionu w Szwajcarii, innym razem wstrząsający nagłówek z lokalnej gazety… Znajdziemy fragmenty reklam, hasła wyborcze, akapity wycinane z listów, dzienników, znajdziemy listy przebojów i tabelę zarobków danej grupy społecznej na przestrzeni dekad. Są jednak wspólne mianowniki. Większość akapitów zahacza o pewne fikcyjne, zdaje się, miasto w Szwajcarii, to po pierwsze. Po drugie: mające wkrótce nastąpić wybory. Po trzecie: etniczne podziały wśród mieszkańców. Po czwarte w końcu: niepokojące zbrodnie, z coraz większą częstotliwością pojawiające się w Jammers.

Przytłaczający szum i wielki chaos sprawiają, że lektura do łatwych nie należy. W ramach zabawnej anegdoty dodam, że posiadam niekompletny egzemplarz – brak 23 stron nie zrobił mi jednak różnicy i bez nich czytało się to całkiem przyjemnie. Całkiem to zabawne. Trzeba się w tym jednak jakoś odnaleźć, jakoś połapać, taka mozaika może się w końcu okazać nie lada wyzwaniem, prawda? Głupio by było, gdyby nic się za nią nie kryło.

Duży fragment książki przeczytałem przesiadując w jednej z okolicznych galerii handlowych i to hałaśliwe miejsce okazało się wcale pomocne w lekturze. Siedziałem tak i czytałem, próbując złapać jakieś tropy, jakieś skrawki w całej tej gęstwie i wtedy nagle zdałem sobie sprawę, że przecież wkoło mnie trwa to samo! Na kilka chwil, do stolika obok dosiadły się trzy kobiety i zaczęły gadać coś o jakimś koledze z pracy. W tle wciąż grało jakieś radio, w którym stosunek reklam do muzyki był odwrotnie proporcjonalny, za co byłem po prawdzie wdzięczny, muzyka z komercyjnych rozgłośni to nie jest coś na słuchanie czego chciałbym poświęcać choćby kwadrans (jestem zdania, że nagłaśniają to tak dobrze, żeby człowiek dobrze potem wiedział, czego ma unikać, żeby przypadkiem nie kupił w nieświadomości jakiegoś latino disco). Z głośników dobiegały więc co i rusz przepisy na udane i szczęśliwe życie – wystarczy tylko kupić ten, albo inny produkt (słuchałem z półuśmiechem, dobrze wiedząc, że nie ma takich rzeczy jak „szczęśliwe i udane życie”). Ktoś szedł i rozmawiał przez telefon. Jakieś chłopaki chciały imponować jakimś dziewczętom, tabliczki informacyjne wskazywały, którędy biec, żeby przeżyć, jeśli zaistnieje jakakolwiek dla przeżycia przeszkoda, nagłówki gazet krzyczały o skandalach, na szczęście przez szklane witryny zbyt głośne nie były.

I tak, siedząc tam, odkryłem, co tak naprawdę trzymam w rękach. Walter próbował naszkicować możliwie precyzyjny portret żyjącego miasta! Wielu ludzkich żyć splecionych w jedną opowieść. Ale jak napisać jedną opowieść o  dziesiątkach tysięcy ludzi? Jak pokazać wszystkie grupy społeczne, jak pokazać bogactwo tradycji, historii, obecnych wydarzeń? Jak oddać strach i niepokój szarpiące tysiącami serc? Poszedł więc pisarz po formę, która wszystko to umożliwiła – niemal bezczelnie porzucił liniową narrację, zastępując ją stertą migawek, z których czytelnik sam musi sobie całość poskładać. I tak oto na naszych oczach kolejne sznurki łączą się, zaczynamy rozumieć niepokoje w mieście, bo znamy jego historię, zaczynamy rozumieć jego działanie, bo przyglądamy się osobistemu życiu jego mieszkańców.

Ale wypływa stąd myśl cokolwiek niepokojąca – czy tak właśnie nie wyglądają nasze życia? Jakimi treściami żyjemy i czy poszatkowany zgiełk nie stanowi głównego dania naszego życia? Reklamy, chociaż je ignorujemy, zapadają nam w pamięć i prędzej czy później zaczniemy je cytować. Zaczniemy nucić kawałek z listy przebojów. Posiedzimy na kawie z przyjaciółmi, wysłuchamy zdawkowej relacji z dnia współmałżonka, obejrzymy wiadomości w telewizji, na ulicy z plakatu dowiemy się kto chce naszej świetlanej przyszłości, a kto chce się na nas tylko obłowić (wybory idą), z napisów na murze dowiemy się, kto kurwy a kto pany (wiedza ta może ocalić życie, warto skwapliwie śledzić podobną twórczość), potem rozdział z książki, przegląd obrazków w Internecie i spanie. Czy nie tak właśnie wygląda treść naszego życia? A potem łapiemy się za głowy i dziwimy, że mamy 2019 a nie 2016 rok. Życie w zgiełku i karmienie się śmieciem, oto do czego zmierzamy! Trzeba się buntować! Tak pisze o tym autor: „Ale jeszcze raz coś zrobić. Teraz. Teraz przeciwko temu, co tu się dzień w dzień dzieje i dzień w dzień staje się bardziej zwarte, gorsze, pozbawione ludzkiej treści. Chociaż coś przynajmniej, przynajmniej coś…” Potrzeba nam wierzgać i wyrywać się, bo jeszcze chwila i będzie za późno. Jeszcze chwila i pójdziesz na obiad do rodziców i będziecie gadać o kampanii wyborczej, o nowej reklamie, o światowym dniu przytulania, o skandalu jakiegoś polityka. Gdzie w tym wszystkim jesteś Ty?

Jest jeszcze jedna, bardziej niepokojąca, szalenie trafna i aktualna rzecz, którą z Pierwszych niepokojów możemy wyciągnąć – na całej długości książki śledzimy jak w szwajcarskim mieście narastają niepokoje i podziały, jak są podsycane przez chcących osiągnąć to, albo owo polityków. Napięcie rośnie i rośnie, problem ludności napływowej staje się nieznośny, problem statusu i klas społecznych również dusi mocniej i mocniej z kolejnymi stronami. Wszystko zmierza do wielkiego finału – wyborów i następujących po nich krwawych zamieszek. Wizja Waltera jest porażająca, dzisiaj nawet bardziej niż w momencie wydania. Europę zjadają problemy etniczne i polityczne, liberalizm ściera się z konserwatyzmem na niemal każdym froncie, w Polsce doskonale widzimy wielki podział – ja znam ludzi, którzy byli przyjaciółmi, a teraz się nienawidzą, właśnie przez tę narastającą wrogość obu stron. W imię czego? W imię informacyjnego szumu, który staje się treścią naszych żyć. Autor bezbłędnie punktuje poprawne politycznie społeczeństwo, w którym na pierwszy rzut oka wszyscy są szczęśliwi i zgodni – ale pod spodem kipi lawa. Nam wszystkim, tak zwanym cywilizowanym ludziom wystarczy mały pretekst i trochę emocji, żeby rzucić się sobie do gardeł. Kto mi nie wierzy, niech posiedzi kilka chwil na facebooku i poszuka wypowiedzi i komentarzy o charakterze politycznym! Ach, jak krew się leje! Krew i jad, treść naszych żyć.

Doprawdy ciekawa to rzecz: nieznośna w lekturze, ale pozostawiająca mnóstwo rzeczy w głowie, każąca pod innym kątem patrzeć na swoją codzienność, na społeczeństwo w którym się żyje, w złożony i możliwie precyzyjny sposób dokumentująca życie dużej grupy ludzi na sporej połaci terenu. I co z tego, że miasto fikcyjne, kiedy widać, że to mogłoby być dowolne miasto w Europie, w którym liberalizm, miast tłumić, podsyca jedynie społeczne niepokoje i nierówności. Książka Waltersa z jednej strony działa jako przenikliwy komentarz zmęczonego postępem, poprawnością i wolnością społeczeństwa zachodu, z drugiej zaś strony, na gruncie osobistym, motywacja do byntu przeciw otaczającemu nas szumowi codzienności.

kłania się nisko i czmycha czem prędzej niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *