książka: Pianistka; autor: Elfriede Jelinek
Najpierw będzie o przyjemności z lektury. Niejako wbrew samej książce: przykrej, brudnej, naturalistycznej. Długo ją czytałam, dłużej niż trzeba, bo musiałam odpoczywać po wielu fragmentach. Odwrócić wzrok choć na trochę. I takiej lektury się spodziewałam. Za to zupełnie nie spodziewałam się radości z czytania.
Jest taki fragment w powieści, kiedy nasza tytułowa pianistka, Erika, złośliwie opuszcza dźwięki w granej sonacie, bo matka, dyletantka, nie ma szans tego usłyszeć. Otóż w tej książce nie należy opuszczać dźwięków, nie należy ulegać pokusie biegu przez strony w kurzu mnemotechniki, byle szybciej do mety. Bo słowa i dźwięki tworzą tę opowieść tak samo jak emocje.
Zdania spadają tu na kartki bardzo szybko, to językowe tornado. Wir, który wyrywa słowa z ich stałych miejsc, przestawia w nowe, tworzy niemożliwe związki, przyciąga słowa w grupy, w jakich ich nie widujemy, by potem opowiadały rzeczy, do których zwykle nie są używane. Słowa napędzane negatywnymi (swoją drogą negatywny to dziwnie sterylne słowo, niepasujące do świata Jelinek) emocjami ale i ironią. Okrutnym, prześmiewczym często obrzydliwym (myślowe kiełbaski Klemmera – brrrr…) poczuciem humoru, ukrytym w języku i skojarzeniach. Na tej strasznej, przykrej książce śmiałam się głośno wiele razy.
Ten niesamowity język (wydaje mi się, że tłumacz – Ryszard Turczyn, wykonał kawał świetnej roboty) wybija się często na pierwszy plan, bez niego, opowiadana historia mogłaby być nie do zniesienia.
Łatwo napisać o „Pianistce” całkowicie prawdziwe całkowicie kłamliwe zdania. Na przykład: to powieść o Wiedniu i muzyce. Duch książki prowokuje do takich stwierdzeń.
„Teraz tłoczą się jeszcze w bezpośredniej bliskości nieszczęścia, które na szczęście nie dotknęło ich samych.”
„O Turku nie można nic prywatnie powiedzieć, bo tak właściwie to on nawet nie jest. On pracuje. A po pracy musi się gdzieś przechować, gdzie będzie chociaż trochę osłonięty przed niepogodą, ale nikt nie wie gdzie to jest. Pewnie w tramwaju, bez kasowania biletu.”
„(…) Walter Klemmer jest mocno zakochany. Wprawdzie nie po raz pierwszy, ale na pewno nie po raz ostatni.”
„Ludzie ci kochają muzykę i chcą doprowadzić do tego, by inni też ją pokochali. Cierpliwością i miłością , a jeśli trzeba, przemocą.”
„Ona myśli, że on mówi o Schubercie, a on ma na myśli siebie, tak jak zawsze ma na myśli siebie, gdy mówi.”
Teraz o szczerości i obnażaniu.
„Pianistka” jest o toksycznych relacjach między matką i córką. Jelinek rozprawia się brutalnie z tym co w innej perspektywie mogłoby być źle wyrażaną „matczyną miłością”. Nie dostajemy marginesu dla wątpliwości. To historia posiadania, nie uczucia. I z pewnością jest to element, który częściej czyni tę książkę trudną do przełknięcia niż jej pornograficzny erotyzm (znowuż ten podejrzany, lekko ohydny związek wyrazów całkiem pasuje do powieści). Sama znam sporo osób przekonanych, że miłość matczyna to dogmat, na którym zbudowany jest ten świat. Cechą takiego światopoglądu (jak może każdego radykalnego) jest to, że gdy napotyka on przykłady zaprzeczające założeniu, wyciera ich krawędzie, tłumi kolory, tak by wyglądały nie tyle na odstępstwa, co na kopie z usterkami. A Jelinek pisze, to nie usterka, taki jest świat, niektóre zwyczajne matki nie kochają dzieci. Niektóre zwyczajne matki krzywdzą dzieci, dlatego, że mogą to robić.
Ale jest jeszcze dalszy ciąg tej relacji (i kilku innych w tej książce). To pytanie o potwora w każdym z nas. W wypranym świecie wygładzonych zmarszczek, w świecie, gdzie bycie miłym, nieprzeszkadzanie bliźnim (fenomenalna scena cichej bójki matki i córki), jest podstawowym wymogiem kultury, ile z potwora musimy pogrzebać? I co wtedy tracimy?
Obawiam się, że odczytywanie „Pianistki” tylko jako historii klinicznych przypadków ujawnia jak głęboko zagrzebaliśmy się w świecie pozorów.
„…o wszelkich jego potwornościach dowiadujemy się od niego samego i wiemy o nich jedynie dzięki temu, że postanowił napisać całą prawdę o sobie. Jest możliwe, że takie postanowienie napisania całej prawdy o sobie – że każdy człowiek mający to postanowienie, nawet jeżeli nie w pełni je wykona, musi się wykierować na monstrum.” „Charaktery i pisma” Kazimierz Brandys
O granicach i drobnomieszczaństwie.
Wiedeń u Jelinek to piekielne miasto. Koszmar małych ohydztw i krwawych zbrodni, wszystko w stonowanych kolorach. Na pewno się zmienił (Pianistkę wydano po raz pierwszy w 1984 roku), w międzyczasie doszło w Austrii do publicznej debaty (szarpaniny) na temat nazistowskiej przeszłości, ewidentna jest też dziś multikulturowość Wiednia. Niemniej pejzaż tworzony przez Jelinek nie jest archaiczny. Stereotypy, które obnaża, także się nie zmieniły. Jelinek pojedynczym obrazem potrafi uchwycić samo jądro powszechnego obłąkania: Turek bez biletów, kobiety nocą na ulicy tylko w towarzystwie dorosłego, Urwis z wiejskimi dziewczętami, „blondynce lepiej w czarnym, brunetce bardziej pasuje kolor czerwony”.
Grzejemy się w cieple ładnych słów i rzeczy. Dezynfekujemy dusze i ręce. Nawet nie zauważamy, że ładny stał się synonimem dobrego. Terror pozytywnych emocji jest przecież bezkrwawy. Wszyscy jesteśmy drobnomieszczanami, w Wiedniu, Warszawie i Suwałkach.
Można przeczytać o Pianistce, że zawiera elementy autobiograficzne, zapewne jest to prawdą. Ale jak bardzo szukający ich czytelnik różni się od Eriki z lornetką? Myślę, że to jest właściwe pytanie.
O feminizmie.
„Będąc kobietą trzeba umieć się przyrządzić na wiele rożnych sposobów.”
Przyznaję, że osobiście nie odbieram tej książki jako lektury feministycznej. Przymiotnik naturalistyczny pasuje mi tu dużo bardziej i w nurt takiej literatury wpisywałabym Jelinek. Najważniejszym feministycznym elementem, jest pokazanie że to męski sposób mówienia i patrzenia kształtuje oba (o ile założymy że są dwa) światy: męski i kobiecy. Wędrówki Eriki po świecie pornografii też właśnie z tego względu są tak obrazoburcze. Nasza bohaterka grzebie w męskich akcesoriach. Podwójne fuj.
Na koniec sama Jelinek o języku.
Z przemówienia na uroczystość odebrania Nagrody Nobla (2004 rok, odbierał wydawca).
„Język jest jak zwierzę, które się wymyka albo jest ufne. Język turla się, rozstawia nogi, jest łasy na pieszczoty, krzyczy, wie, czego chce, skacze, biega, jak kamera obserwuje każdy ruch, podchodzi do kogoś za blisko, teraz mnie kąsa”.
Z wywiadu udzielonego André Müllerowi, tuż po otrzymaniu Nagrody Nobla.
„Nie jestem jak Tomasz Mann, który szlifuje każde zdanie, ja się raczej miotam słowami.”
„Ludzie paplają o romantycznych przeżyciach przy zachodzie słońca na Majorce. A kto odwala brudną robotę? Ja muszę się tym zająć. Wyrzucam z siebie uczuciowy brud, to jest moje zadanie. W literaturze jestem kobietą gruzów, kobietą ze kubłem (…)”
Znakomita książka. Gorąco polecam.
Agnieszka Ardanowska