Type and press Enter.

Fundacja i gwiezdne wrota

Z napisaniem kolejnego tekstu o „Fundacji” miałem zamiar wstrzymać się do momentu ukończenia lektury trylogii dopisanej przez innych niż Asimov autorów; już pierwszy jej tom spowodował u mnie jednak erupcję niekosmatych myśli.

Pisarz, który wstępuje do świata wykreowanego przez innego pisarza, stąpa po bardzo cienkim lodzie. Na dzień dobry ma zagwarantowaną nienawiść twardogłowych, ortodoksyjnych fanów, i to niezależnie od obranej drogi. Tych jest bowiem do wyboru kilka. Można próbować imitować Mistrza (koniecznie wielką literą). Można wprowadzić do świata wykreowanego przez Mistrza kilka nowych elementów. Można wreszcie przyjąć wizję Mistrza za punkt wyjścia do własnej i dość daleko odbiegającej od oryginału kreacji. Benford zdecydował się zbudować swą konstrukcję na dzikiej ziemi przedzielającej drogi numer dwa i trzy.

Nie jest to zła książka, ale dość mocno różni się od dwóch poprzednich części cyklu autorstwa Asimova. Benford włącza bowiem do, wydawałoby się, ustalonego raz na zawsze świata Fundacji nowe, modne obecnie elementy, jak rzeczywistość wirtualna czy tunele czasoprzestrzenne, jakże uroczo eksploatowane chociażby w filmie „Gwiezdne wrota”, a następnie aż w trzech serialach z tego samego uniwersum. Co ciekawe, mimo iż po fizyku można by się spodziewać treści hard SF, analizuje przede wszystkim nie techniczne szczegóły, lecz filozoficzne implikacje tych nowinek, roztrząsając wyzwania wynikające z nowych aspektów rzeczywistości i wiążące się z nimi pytanie, gdzie przebiega granica człowieczeństwa.

Blurb nie oddaje tego, co dzieje się w środku, bo musiałby być kilkakrotnie dłuższy. Na Hariego Seldona czekają coraz to nowe i z pewnością niesztampowe niebezpieczeństwa. Aby jednak złamać linearny schemat Asimova, Benford bawi się wielościeżkowością, co i rusz ucieka w ontologiczne dywagacje, osiada na mieliznach nadmiaru szczegółów, oddaje głos Wolterowi i stanowczo nadużywa terminologii nauk humanistycznych. Napędza go nie natchnienie, tylko przesadna ambicja.

Asimov nie był wielkim stylistą, ale jego siłą było bez wątpienia umiejętne splecenie małego i dużego planu. Benford ma z tym problemy, być może dlatego, że duży plan dominuje u niego ten mały. Aby móc wszystkie te przemyślenia płynnie włączyć w fabułę, Benford musiałby uczynić książkę dwa razy grubszą. Jest więc autor trochę słoniem w składzie porcelany – bierze na warsztat pewne bardzo subtelne idee, lecz nie potrafi ich równie subtelnie oddać na gruncie literackim. Z drugiej strony aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby potrafił – pewnie mało kto mógłby wówczas tę powieść zrozumieć.

Pytanie, czy miejsce takiego eksperymentu artystycznego aby na pewno jest właśnie w jednym z kanonicznych cykli science fiction, czy Benford nie powinien raczej eksperymentować na własny rachunek, a do świata Fundacji dostarczyć produktu bardziej zbliżonego do oryginału. Nie potrafię na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć na podstawie materiału poglądowego, bo podczas lektury to się złościłem, to zachwycałem.

Jeszcze raz – to nie jest zła książka, jest tylko inna, niż można by się spodziewać. Co ciekawe, jej lektura nie zniechęciła mnie do dalszych tomów tej post-Asimovskiej trylogii, a wręcz przeciwnie, pobudziła ciekawość, jakie podejście do tego klasycznego świata zaprezentowali dwaj pozostali autorzy. Ciekawość tę zaspokoję wkrótce, gdyż na półce (rzecz jasna, na wysokości oczu) dumnie widnieje wszystkie dziesięć tomów Fundacji wydanych przez Rebis w twardych okładkach i błyszczących obwolutach.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *