tytuł: Malazańska Księga Poległych; autor: Steven Erikson
Po „Malazańską Księgę Poległych” Stevena Eriksona sięgnęłam po przychylnej recenzji Jacka Dukaja. Działo się to w ubiegłym millenium, w 1999, a może rok później. Przerwałam na tomie IX, który wyszedł w roku 2010. Czytałam tę książkę od 11 lat (albo dwa tysiąclecia) i wyraźnie poczułam, że to za długo na jeden tytuł.
Na szczęście dziś da się to zrobić trochę szybciej, choć nadal będzie to lektura rozciągnięta w czasie. Na sagę składa się 10 ksiąg, od trzeciego tytułu dwu-książkowych i wszystko to opasłe tomiszcza drobnego druku. Do tego można dorzucić kilka tytułów Iana Camerona Esslemonta, współtwórcy malazańskiego uniwersum, które obaj autorzy testowali grając w rpg (planszę albo kod zastępuje zazwyczaj podręcznik objaśniający świat i jego reguły, a rozgrywkę prowadzi i wymyśla jeden z uczestników wcielając się w wszystkowiedzącego narratora; tak bawili się dziecięcy bohaterowie serialu „Stranger Things”).
Pierwszą rzeczą, którą oferuje nam „Malazańska” jest oszołomienie. Zadziwia nie tylko wielkością i złożonością świata (i ilością bohaterów), ale nade wszystko odrębnością pomysłu. To uniwersum powstało od nowa, bez praojca Tolkiena. Erikson jest z wykształcenia antropologiem, zapewne dzięki temu jego opisy innych ras i kultur są wolne od tej prostoduszności podziałów, która stała się znakiem firmowym gatunku. Dodatkowo z faktu, że w fantasy magia jest podstawowym budulcem świata, kanadyjski pisarz wywiódł daleko idące konsekwencje. Opowieść, której granice wyznaczają czary może pomieścić bardzo wiele, bo tam gdzie jest magia, nie ma niemożliwego. (Erikson mówi tu o zasadzie dosłowności metafory – np. armia najeźdźców pożerająca wszystko na swej drodze). Nie znam autora, który by równie śmiało realizował tę zasadę. Tak pisany świat staje się bezkresną otchłanią. I tu widać to co najlepsze z dziedzictwa rpg – otchłań czy nie, gra toczy się według niezmiennych zasad. To sprawia że świat, w którym wszystko jest możliwe, nie wydaje nam się nielogiczny.
Czytelnik zostaje wrzucony w strukturę tej bezkresnej rzeczywistości bez przygotowania. Tłumaczą ją dopiero wydarzenia, i to powoli, w małych kawałkach, tom za tomem. Nie dość że na początku będą się nam mylić bohaterowie, to jeszcze często nie będziemy wiedzieli, co ani tym bardziej dlaczego się dzieje. Erikson na pierwszych stronach każdego tomu przedstawia, niczym w didaskaliach scenicznego dramatu, spis występujących osób. Spis nieodmiennie enigmatyczny, z żartami możliwymi do zrozumienia dopiero po ukończeniu czytania. I myślę że można ten nietypowy wstęp potraktować jak test. Ci których taki sposób prezentacji denerwuje raczej nie pokochają wielkiego świata Malazu, ale ci, których bawi czy frapuje mają szansę na wspaniałą czytelniczą zabawę.
Bo obok wszystkich komplikacji, jest „Malazańska” klasyczną książką przygodową. Przyjaźń, miłość, lojalność będą się tu hartować w ogniu walki, przy czym miłość może zwyciężać albo ponosić porażki, ale przyjaźń i lojalność to fundamenty każdej solidnej opowieści o drużynie. Ich nie sposób skruszyć. I choć dobro i zło będą się często mieszać w szarości, czytelnik bez żadnych problemów pokocha bohaterów. Co najwyżej trudno mu będzie wybrać ulubionych. Dla jednych będzie to na zawsze opowieść o Sójeczce i Podpalaczach Mostów, dla innych epopeja Anomandera Rake’a albo Icariuma. Postaci kobiece są znakomite i równorzędne. Głównym problemem zaprzątającym czytelnika raczej nie będzie ontologia – czym właściwie są groty?, dlaczego Pożoga śpi?, jaką tajemnicę kryją urządzenia Icariuma? – ale na przykład tak klasyczna kwestia, jak kto zwyciężyłby w pojedynku na miecze, Anomander czy Karsa?
A czym tak właściwie jest Malaz? Zazwyczaj to słowo oznacza Imperium. Dało mu początek miasto na wyspie o tej samej nazwie, u wybrzeży wielkiego kontynentu (Quon Tali). Tego właśnie Imperium dzieje, podboje i kolejnych władców poznawać będziemy w opowieści. Często poprzez losy żołnierzy (chciałabym napisać „zwyczajnych” ale taki epitet bardzo trudno wstawić do sagi Eriksona). Równie często bieg wydarzeń zawiedzie nas w inne miejsca, inne czasy, inne światy. A bohaterem obok sapera będzie bóg. Ascendent i konwergencja to ulubione słowa Eriksona.
Wojna, podboje, okupacja, oblężenia i wielkie bitwy nie czynią jednak z „Malazańskiej” kroniki zdarzeń militarnych. To nie jest twarda, męska proza, choć można ulec takiemu złudzeniu, gdy brać pod uwagę to o czym Steven Erikson pisze. Ważniejsze jest jednak jak to robi. Siłą sagi jest olbrzymi ładunek empatii. Wzruszać nas będą epickie sceny ale też drobne gesty i marginalne rozmowy. W szeregu bohaterów obok boga stanie umierająca stara kobieta (a na polu bitwy będziemy się martwić o jeźdźca i jego wierzchowca – to nie jest książka, w której zwierzęta giną mimochodem).
„Malazańska Księga Poległych” powstała z konkretnego pomysłu. Pisząc pierwszy tom Steven Erikson znał przebieg i zakończenie opowiadanej historii (w wywiadach wspomina, że nawet konkretne sceny ostatniego tomu). To zapewnia tej bardzo długiej opowieści solidność. Erikson nie gubi się w swoich konceptach, ani nie daje ponieść kaprysom wydawców i czytelników. Wie czego chce.
Ale jak już wspominałam, przeczytałam tylko osiem tomów. Teraz jestem w trakcie trzeciego i mam nadzieję, że tym razem skończę całość. Fenomenalne pomysły utrzymują nieświadomego czytelnika w ciągłym napięciu i tej niecierpliwości oczekiwania na rozwiązanie trochę mi brakuje. Podziw pozostał (w trzecim tomie: cudowna Pani Zawiść, zabójczy Seguleh i genialnie wymyślona przerażająca armia Tenescrowi). Świetne są w sadze panoramy miejskie, opisy wszelkich kultur, a najlepsze – wielkie sceny epickie. Dlatego tak dobry jest drugi tom z Coltainem i Sznurem Psów, i druga księga tomu trzeciego z obroną Capustanu.
Erikson starał się wydawać kolejne księgi konsekwentnie, rok po roku, na czym czasem cierpi język opowieści. Dlatego też trudno ocenić pracę tłumacza – Michał Jakuszewski w pośpiechu tłumaczył pospiesznie pisaną książkę. Trzeba jednak zaznaczyć, że całość ma bardzo dobry rytm i konsekwentną stylistykę. Znakomite spolszczenia nazw własnych wpadają w ucho i zostają w pamięci.
Myślę, że każdy wielbiciel fantastyki powinien tego opus magnum chociaż spróbować. Trudno uchwycić moment, w którym książka staje się klasyką, ale tak właśnie myślę już o „Malazańskiej”. Na półce (koniecznie długiej!) może dumnie stać obok Tolkiena.
Gorąco polecam.
Agnieszka Ardanowska
2 comments
Dziękuję za tę recenzję. Przeczytałam jedynie fragment pierwszego tomu, lata temu w dodatku. Odrzuciło mnie to wszystko, o czym Pani tutaj napisała. Zwykle żongluję książkami i bardzo nie lubię, gdy wracam do jakiejś po dwóch tygodniach przerwy i nawet nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wiedziałam o co w niej chodzi (oczywiście mój „styl” czytania, jest za to w znacznym stopniu odpowiedzialny, ale…).
Może teraz spróbuję.
Bardzo się cieszę, że zachęciłam i trzymam kciuki za drugą próbę 🙂 Bo to faktycznie książka, której nie lepiej nie odkładać na dłużej.