Type and press Enter.

SZTUKA PO PROSTU JEST, DZIEJE SIĘ. / MICHAŁ WĘGRZYN, DEMENZ / POGADANE

Próba spisania wstępu do rozmowy udała się tak sobie, to chyba zawsze wychodzi sztucznie, więc tę część omijamy. Państwo sami sobie wyobrażą, jak siadamy (scenerię proszę sobie zobrazować dowolną, byle wygodną), mówimy sobie „cześć – cześć” wymieniamy jeden żart albo drugi i w końcu zaczynamy gadać. Pod pogrubioną czcionką kryje się niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy, czcionka normalna kryje z kolei treść zasadniczą: wypowiedzi naszego dzisiejszego gościa: to Michał Węgrzyn / Demenz, wrocławski malarz, muralista, ilustrator. Nie ma się co rozpisywać, ruszamy!

Czy obraz jest dla Ciebie bardziej odtworzeniem, odbiciem świata, czy też tworzeniem czegoś nowego, a może modyfikowaniem tego, co już jest?

Nie przychodzi mi do głowy żaden obraz, który bym nazwał odtworzeniem świata. Wydaje mi się, że obraz jest interpretacją rzeczywistości lub danego tematu, ale nie tylko. A odtwarzanie jest odtwórcze, więc… jest przeciwieństwem kreatywności?

Na przykład Rembrandt stosował grube impasty przez cale swoje życie, a więc nie odtwarzał na autoportretach rzeczywistej faktury swojej skóry. Obstawiam, że raczej temat był pretekstem do tego, żeby pokombinować, pobawić się nietypową techniką. Malowaniem ordynarnie tłustymi impastami.

Więc chodzi o patrzenie a potem decyzję – co z tym, co widzisz zrobić? Jakby rola świata kończyła się w momencie bycia zobaczonym, a dalej działa już patrzący-malujący?

Tak, patrzenie się przydaje. Ale wolę słowo obserwacja. Może chodzi o patrzenie, a może chodzi przede wszystkim o to, żeby się dobrze bawić, czyli robić, tworzyć to, co ekscytuje autora?

Ucieknijmy od tych tematów ogólnych – od obserwacji jako takiej, do tego, co Ty obserwujesz, co Cię ciekawi.

Ciekawi mnie sporo rzeczy, ale nie wszystkie prowokują do tego, żeby je wykorzystać na płótnie. Chyba najbardziej intrygują mnie tematy niepozorne, przekorne, nieeksponowane, tak „codzienne”, że aż zapomniane. Coś, co widzimy tak często, że o tym nie myślimy. Brzydota, bałagan, umiarkowanie, miernota, nijakość, syf na ulicy, a jednocześnie ekstremalnie zaniedbane, ale fantazyjne ręcznie kute balustrady na kamienicach, nieopisana ilość warstw byle jakiej farby pokrywającej miejsca, gdzie powinny znajdować się zdobienia. Rozumiesz – warstwy, kurz, ślady, nabazgrane ksywy na murach. Niesamowite bogactwo zdobień na kamienicach, ornamenty, zagłębienia w murach, niejednolitość koloru, chropowatość – to jak zmieniają swoja postać w rożnym oświetleniu. Można by wymieniać i wymieniać.

Maluję kamienice, swoich znajomych, przypadkowe wydarzenia trochę z przekory. Bo jednolicie otynkowane i oszklone generyczne wysrywy deweloperów mają już swoje foldery reklamowe, a znane z TV talenty maja ekipę marketingową. Dlatego zabieram się za dokumentację, uwiecznianie zapomnianej (stąd ksywa) dziewiętnastowiecznej kamienicy obwieszonej antenami od telewizji satelitarnej, wolę namalować kolegę, który miksuje muzykę elektroniczną z pasji, czerpać z tego, co widzę, zamiast malować tak popularny Nowy Jork nie będąc tam nigdy.

Kolejni ludzie żyją w kamienicy, schodzą codziennie, a potem zamieniają ich kolejni i kolejni a kamienica jak trwała tak trwa. I czasem tylko zostaje mały ślad – załatany tynk, podpis na ścianie, choćby i wulgarny – i to wszystko jest świadectwo – „ktoś tu był”.

(śmiech) To brzmi zbyt górnolotnie, Te kamienice są zaje****e zaniedbane i obskurne. Ale nieźle się bawię, ćwiczę mózg malując je i odkrywając, że jest tam sporo koloru i tona niuansów. Po cholerę mam malować ratusz, na bank zrobiło to szereg artystów od turystycznych widoków. Ja stoję może trochę z boku, na „trójkącie”, który już nie jest tak „morderczy” jak kiedyś. A zacząłem malować wrocławskie kamienice na pierwszym roku studiów, bo tam właśnie się przeprowadziłem. Tak zdezelowanych kamienic nie widziałem nawet u siebie w Wałbrzychu, chociaż podobno to my byliśmy okrzyknięci najbrzydszym miastem w Polsce. Uważam, że ta niesprawiedliwa ocena wynika z tego, że Wrocław zawsze był miastem o większej ilości środków, na stworzenie eleganckiego „wizerunku”.

Czyli fascynuje Cię to zniszczenie – w sumie racja – rozwalenie czegoś, to też jest forma zostawienia po sobie śladu.

W niektórych przypadkach to jest raczej jakaś wegetacja, powolna agonia. ale nie przesadzajmy, remontuje się sporo kamienic. I jeszcze jedno, nie chodzi mi o malowanie kamienic jako budynków i „odhaczanie” adresów przeniesionych na płótno. Chodzi mi o żyjącą tkankę miejską, mury, ludzi. Szczególnie szukanie niewykorzystanych pretekstów do malowania, do zabawy.

Mówisz, że szukasz „niewykorzystanych pretekstów do malowania”. Dużo ich jeszcze zostało? Czy też namalowano już wszystko i całą pracę trzeba wykonać gdzieś między patrzeniem a interpretowaniem?

Jest tego naprawdę sporo i nie sądzę, że namalowano wszystko. Owszem, jak się patrzy na historię sztuki oraz na rzeczy uznawane za nowoczesne i „odkrywcze”, to okazuje się, że mają one wiele punktów wspólnych. Jednak każdy człowiek ma swoja percepcję, więc nawet jak dwóch artystów weźmie na warsztat ten sam temat, to interpretacja i końcowy efekt będzie inny. Będzie przefiltrowany albo nasiąknięty stylem wykonawcy. Albo lepiej: każde dzieło będzie emanować specyficznym charakterem wykonawcy.

Czyli jeśli chciałoby się tu ująć górnolotnie, zostawiasz w obrazach część siebie?

Cząstkę.

Czy w skutek takich działań po trochu Cię ubywa? Jak to jest namalować obraz, ważny dla siebie a potem puścić go w świat – ktoś go kupuje i nie widzisz go więcej, no nie?

Nie, to jest tak: jest pomysł, wykonuję go, a już w trakcie kiełkują trzy następne i nie wiadomo który wybrać. Od dawna brakuje mi czasu, a pomysłów jest coraz więcej i trzeba wybierać te najlepsze i „najsilniejsze”, bo niektóre jednak porzucam i pozwalam, żeby wyparowały mi z głowy.

A druga część pytania: jeśli ktoś kupuje obraz przez galerię, to zwykle już nie oglądam sprzedanej pracy. Nie dostaję też od galerii danych kontaktowych nabywcy, więc nie mam dużych szans na kontakt z nim. To działa tylko w druga stronę, to nabywca może się do mnie odezwać. Na przykład ostatnio na warszawskich targach sztuki spotkałem ludzi, którzy kupili mój obraz kilka lat wcześniej. Takie spotkania bardzo sobie cenię, nawet jeśli zdarzają się rzadko. Ale są też osoby, które bezpośrednio się do mnie zwróciły i obecnie maja mój obraz w domu. W tym wypadku regularnie widuje zarówno swoja prace jak i posiadacza. I to sobie cenię najbardziej.

Z innej beczki: jak to się stało, że przeszedłeś z malarstwa sztalugowego do muralu?

Z malowaniem murali wyszło spontanicznie, przypadek, różne czynniki. Na studiach korzystałem ze sporej i zawsze dostępnej pracowni wiec zabrałem się za malowanie dużych obrazów, takich po dwa metry, na zasadzie „czemu nie spróbować?”. Pojawiły się na uczelni zajęcia z projektowania malarstwa w architekturze i zaczęło mnie korcić, żeby namalować coś na zewnątrz, poza hermetyczną przestrzenią galerii, w dużym formacie. Zahaczyłem o Gdańską Szkole Muralu, powstało tam kilka prac grupowych i autorskich.

W międzyczasie robiłem różne niewielkie wrzuty na opustoszałych budynkach. i eksperymentowałem. Ściana to nie to samo, co płótno, jest trochę dziksza. Płótna i malarstwo znam od dawna, mural i wrzuty w większym formacie zmieniają sposób działania, trzeba się namachać, nabiegać, jest więcej prostej, ale cięższej fizycznej pracy, a na płótnie cały obraz jest pod ręką, można go kontemplować. Jak się siedzi na rusztowaniu to dwa razy się zastanawiasz, zanim zejdziesz na dół, obejrzeć efekt paru pociągnięć.

Często niuansuję niektóre obrazy do tego stopnia, że byłoby ciężko je przenieść na ścianę jeden do jednego, bez upraszczania, zawartość trzeba by skrajać do realiów rusztowania. Po prostu wydaje mi się że na obrazach można umieścić takie subtelności, choćby gest ręki, które niekoniecznie łatwo się powtórzy w dużym formacie. Dlatego jak projektuję mural, albo wrzutę, to od początku jest inne myślenie – od razu skierowane na realizacje wałkiem, dużym pędzlem, z przedłużki czy drabiny. Obcinam sporo subtelności i nie bawię się w niuanse.

A jak to jest z życiem z malowania? Da się?

Trochę jak z loterią, nie wiadomo, jak będzie. Trzeba się sporo nakombinować, żeby coś urwać dla siebie. Oraz zdecydować, czy zajmuję się rzeczami produkowanymi pod jakiś istniejący i chłonny rynek, czy uparcie robi się 100% autentyczne, autorskie rzeczy i dopiero potem szuka dla nich miejsca, nabywcy.

Mniej więcej: jaka jest kondycja malarstwa w erze konsumpcjonizmu?

Jak dla mnie jest znakomita. Kiedyś, jak Klimt przeszedł od klasycznego, „realistycznego” malarstwa do ornamentów, płaskiej plamy, deformacji postaci to do dziś jest zapisany w historii sztuki. Teraz wystarczy wejść w Internet i pogrzebać we właściwych miejscach, żeby zobaczyć, że drzwi zostały wyważone i takich twórców łączących, zderzających różne patenty, techniki, podejścia są dziesiątki, setki. Wydaje mi się, że są na takim samym poziomie, jeśli nie większym, bo mamy przecież technologię, ogromne dobrodziejstwo tej „konsumpcyjnej” ery.

Z tego co piszesz, wynika, że jest jeszcze jakaś przyszłość dla sztuki, tak?

Nie wiem, czy jest przyszłość dla sztuki, bo sztuka chyba nie potrzebuje przyszłości, perspektyw. To nie inwestycja, którą się planuje. Sztuka pojawiła się dawno temu i po prostu jest, dzieje się odkąd istnieje człowiek.

 

Grafika główna: Michał Węgrzyn, Festung Demenz 001 (fragment), akryl i farba w sprayu na płótnie, 160x80cm, 2016.
behance.net/demenz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *