Type and press Enter.

POŁOŻNA Z AUSCHWITZ / MAGDALENA KNEDLER

Pamiętam, jak lata temu czytałem książkę „Poza winą i karą” Jeana Améry’ego, belgijskiego pisarza austriackiego pochodzenia, który – przeżywszy koszmar obozu koncentracyjnego – popełnił samobójstwo jesienią 1978 roku. Autor opisuje w niej przemyślenia osoby, która doświadczyła tortur. Używając skrótu myślowego, można powiedzieć, że Améry dochodzi do wniosku, iż człowiek, który doświadczył tortur, będzie doświadczał ich już do końca życia, ponieważ utracił podstawowe, obligatoryjne do normalnego funkcjonowania zaufanie do drugiego człowieka.

Zaufanie – oznacza po trochu nadzieję, po trochu wiarę w drugiego człowieka. Uważam, że zaufanie osiada gdzieś pośrodku przeciwstawnych sobie: pragnienia i tęsknoty. Zobaczmy, że w chwili dosłownego zagubienia, gdy nie możemy odnaleźć drogi w obcym mieście, a zmierzch już zasnuwa niebo, pragniemy i czujemy jednocześnie tęsknotę do człowieka, który mógłby nam pomóc. Temu, któremu odjęto wartość zwaną zaufaniem, trudniej jest zadać pytanie. On również będzie pragnął – doprawdy nie nam oceniać czy słusznie – zemsty. Tak czy inaczej, aksjomaty pomieszają się; a siła napędowa istnienia dążyć będzie do destrukcji – własnej lub czyjejś. Akt zemsty uwolni zło, które swoje podłoże ma w złu. A poprzez brak zaufania nie odnajdziemy w sobie człowieczeństwa, dzięki któremu jako tako istniejemy.

Te niemożliwości podniosła do potęgi zbrodniczość niemieckich obozów koncentracyjnych. Cóż, cokolwiek o tej tragedii powie syty człowiek dwudziestego pierwszego wieku, może zostać uznane za silenie się na bodaj chwilowe odejście od eufemizowania. Sam używam uniwersalizmów: „koszmar obozu”, „brak zaufania”, „brak nadziei”. Należy powiedzieć raczej:

dzieci urodzone w obozach topiono w beczce
dzieci urodzone w obozach zabijano zastrzykiem fenolu w serce
dzieci urodzone w obozach wyrzucano na mróz

a ten skurwysyn mengele mówił: na lewo, na lewo, stojąc na rampie
bo na lewo były gazowe komory

Trzeba odjąć eufemizmy, kiedy mówi się o koszmarze obozu, wyzuć język z jakiejkolwiek metafory, nie pozbawiać go piękna, ale ogołocić ze zdobień; nie mówić banałów, nie mówić zbyt wiele, lecz – tak – mówić – przekazywać historię dalej. Pisać, ale nie żerować na pobojowisku; traktować temat z należną mu powagą, z szacunkiem i – co dla mnie najważniejsze – nie silić się na wzruszenie czytelnika. Mam dużą nadzieję, że każdego z nas nie tylko już wzruszyła ta tragedia, ale i poruszyła dogłębnie. Skorośmy już to przeżyli, dajcie nam – najlepiej razem z wami, pisarze – o tym pomyśleć. Zatrzymać się nad zdaniami, któreście spisali nie po to, aby przypodobać się nam i koniunkturze, ale po to, by swoje zamyślenie podać dalej, bez literackiego kuglarstwa. Dla samej tylko prawdy i pamięci.

Magda Knedler w swojej książce „Położna z Auschwitz” podjęła trud przekazania historii dalej. Tyle że za główną bohaterkę wzięła postać Stanisławy Leszczyńskiej, istoty doprawdy w sposób niesamowity wcielającej w życie idee chrześcijańskiego współodczuwania, braku osądu i pomocy bliźniemu. Jej angelizm w obozowej ciemności jaśniał przykładem żywym, którego często brakuje w przekazach o… świętych kościoła, do którego położna z Auschwitz należała. Leszczyńska była przykładem wiary i nadziei, a także przebaczenia. Jej postępowanie nie karmiło strachem i rezygnacją ogromnej bestii zła. Ono podawało mu truciznę, dzięki której bestia padła.

Piszę o wierze dlatego, iż wiem, jak niewiele przeciwności losu potrzeba, aby ją złamać. Czy to jest uniwersalne doświadczenie, kochać Boga, kiedy jest w porządku, ale odwracać się i negować, kiedy sprawy nie układają się pomyślnie i – finalnie – znowu powracać? Nie wiem, ale z pewnością częste. Leszczyńska – również dzięki portretowi sprezentowanemu nam przez Magdę Knedler – jest tego wahania żywym zaprzeczeniem. Opisane w książce sytuacje mimochodem prowokują do osądu. Spójrzmy: oto sytuacja, w której jedna z więźniarek zastrzykiem fenolu zabija dziecko, odrywając je od piersi żydowskiej matki. Albo esteta chcący rozdzielić światłość od ciemności, którego nazwisko mengele. Cóż: nie stać mnie, bezpiecznego pasibrzucha schronionego pod kołdrą dwudziestego pierwszego wieku, na takie chrześcijaństwo. Chciałbym odpowiedzieć na takie zachowanie karą, odwetem, złorzeczeniem, ale nie cichym sprzeciwem, tak jak w przypadku Leszczyńskiej, którego słuchał nawet diaboliczny Lagerarzt oświęcimskiego obozu.

Literacko Magda Knedler rozwiązała to z wielkim wyczuciem, nie wyjaskrawiając szczególnie tych (czy nie najważniejszych w świecie?) słów: „Nie. Nigdy. Nie wolno zabijać dzieci”, sam odbiór postawy położnej i wątpliwości z nią związane wypowiadając ustami więźniarek. Co więcej, (nie wiem na ile to było zaplanowane, a na ile to naiwny czytelniczy domysł) niektóre wypowiedzi bohaterek można odczytywać w nurcie poznawanej w skrajnych realiach własnej kobiecości. Wątpliwości matek, które rozmyślają o tym, czy ich dzieci zostaną zabite w kilka chwil po narodzeniu czy też zostaną wcielone przymusowo do niemieckich rodzin, są dramatyczne, ale – co autorka zrobiła po raz kolejny wcale nieźle – nie pchają się nachalnie na pierwszy plan wydarzeń, co tym cenniejsze, że książka pozbawiona jest resentymentów, uprzedzeń i kaznodziejstwa w obliczu tak trudnego tematu.

Swoboda czytelnika pozwala mi wysunąć co prawda zarzut, że pierwszoosobowa narracja wymaga – w myśl zasady: pisz to, co znasz – dużej próby pisarskiego charakteru. Bez niego uniwersalizmy przełożone w najkoszmarniejsze realia obozów koncentracyjnych brzmią mało autentycznie. Ale i na inną myśl: a może wręcz przeciwnie? Może siłą pisarstwa, które „nie zamierza na arcydzieło” jest prostota i przystępność?

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *