Nazwisko Nabokov bywa zazwyczaj wymawiane z nabożną czcią bądź z ekstatyczną wibracją, ale nasze drogi dotąd się nie skrzyżowały. Ten stan rzeczy zmieniła dopiero pochlebna wzmianka na temat jednej z jego mniej znanych powieści w którymś z tomów dzienniko-esejów Kazimierza Brandysa. I owszem, docieranie do Nabokova poprzez Brandysa to nieco nieortodoksyjna droga dla miłośnika literatury. Ale też nie każdy miłośnik musi obowiązkowo wielbić wielbionych i pogardzać pogardzanymi.
To nie jest uniwersalna powieść, ale pozwala dzięki temu na cały wachlarz interpretacji. Jedną z nich byłaby teza o sensotwórczej roli miłości; gdy jej zabraknie, człowiek, szczególnie młody i z głową nabitą romantycznymi ideałami, gotów jest do desperackich czynów, byle tylko odnaleźć jakiś jej porządkujący życie substytut.
I tak Martin Edelweiss, który dzieli zresztą pewne elementy biografii z autorem, rzuca się po Europie w poszukiwaniu sensu. To dziecię dziewiętnastego wieku zagubione w wieku dwudziestym, przepełnione melancholią i nostalgią za rosyjskim dzieciństwem, wrażliwe, romantyczne i bardzo dalekie od pragmatyzmu.
Uciekając się do nieco topornej metafory można powiedzieć, że pozbawiony korzeni Martin pragnie wykształcić imponujące kwiaty, ale zamiast opierać się na rzetelnej wiedzy o ogrodnictwie, szuka inspiracji w atlasie roślin mitycznych i legendarnych. Celowo nie wspominam o nawożeniu, bo istoty o tak nikłych związkach z życiem, tak eteryczne, nie kalają się przemianą materii.
Wydaje się, że „Splendor” był dla Nabokova próbą uchwycenia esencji młodości, tego momentu, którego nie można zatrzymać i który po odejściu natychmiast zaczyna się w pamięci wykoślawiać. Powieść przypomina przy tym te słynne dzieła porzucone przez twórców lub niedokończone z powodu śmierci – pod koniec bardzo przyspiesza i nie zawiera rozwiązania intrygi, co mnie osobiście akurat odpowiada.
„Splendorowi”, a raczej jego autorowi, zarzucano, że to sztuka dla sztuki, i jest w tym zarzucie trochę prawdy; ale to przecież zbieżne z poglądami Nabokova, w myśl których sztuka ma służyć tylko sobie. Pisarstwo Nabokova to przeciwieństwo dydaktyzmu, próżno szukać tu teleologicznej wykładni. Autor to mistrz opisu, lecz między tymi cudami przyrody czy architektury nie kryje się jedna ścieżka, którą czytelnik niezawodnie dotrze do celu.
Jako taki „Splendor” wytrąca odbiorcę z rytmu, nie zawiera spodziewanego pouczenia, recepty, jak żyć, nie wyjaśnia, co w życiu ważne itp. To duża enigma, która nawet krytyków przyprawiła o konfuzję, każąc im tworzyć dość naciągane teorie, przytoczone w posłowiu przez Leszka Engelkinga. Potencjalny koszmar polonistek, który ku ich uldze nie trafił i nie trafi jednak do kanonu lektur szkolnych.
utracjusz