Type and press Enter.

Najtwardsza z twardych | „Diaspora” Greg Egan

Grafika inspirowana powieścią "Diaspora" Grega Egana.

Nowoczesna nauka jest na tyle złożona i nieintuicyjna, że staje się praktycznie niedostępną dla zwykłego zjadacza chleba, czytelnika science fiction, ale też pisarek i pisarzy. Między innymi tu należy szukać powodów, dlaczego tak mało twórców próbuje swoich sił w hard sf.

Bo żeby poprawnie (i ciekawie) opisać zjawiska fizyczne, trzeba najpierw je zrozumieć, a to zdecydowanie najtrudniejsze zadanie. Można narazić się na śmieszność – i nie obroni stwierdzenie, że to tak naprawdę nie hard sf wyszło, ale space opera. Co więcej! Nawet jeśli wszystko wiemy i jesteśmy do danego tematu przygotowani wręcz doktorancko, czy istnieje możliwość stworzenia fascynującej powieści na bazie teorii nieoznaczoności Heisenberga? Albo jak opisać bozony i fermiony, aby czytelnik obgryzał paznokcie, nie mogąc doczekać się kolejnej strony?

Okładka książki "Diaspora" autorstwa Grega Egana.
„Diaspora”, Wydawnictwo MAG, 2015

Pytania wydają się tendencyjne i w zasadzie takie by były, gdyby na scenę nie wkroczył Greg Egan, mówiąc: „Dobra, macie tu książkę, w sumie niedługą, ale treściwą. Nazywa się »Diaspora«. Powodzenia.”

Mógłbym tu skończyć, zostawiając was z tym, nie boję się tego słowa, arcydziełem, abyście je przyswoili i przetrawili, jednak czuję się w obowiązku opowiedzieć coś szerzej, żeby jak najwięcej osób po „Diasporę” sięgnęło.

Dlaczego? Bo Egan nie idzie na skróty, narzucając zarówno sobie, jak i czytelnikowi mordercze tempo i chwilami absurdalnie wysoki poziom. Dobrych kilkadziesiąt pierwszych stron „Diaspory” może przypominać drogę przez mękę. Zostaje zrzucona na nas bomba fizycznych pojęć – tych znanych, ale i wymyślonych przez australijskiego pisarza na potrzeby powieści (co ciekawe, wszystkie z nich opierają się na dzisiejszej nauce i rozważaniach naukowców, np. Johna Wheelera). Jednocześnie Egan nie tłumaczy prawie nic. To ty, czytelniku, masz posiadać pewną bazę już ugruntowanej wiedzy, a rzeczy nowe poznasz w słowniczku na końcu książki, gdzie też ewentualnie przypomnisz sobie podstawy podstaw, np. czym różnią się bozony od fermionów.

Początkowo jest to przygoda rodem z „Nakręcanej pomarańczy” Burgessa, mimo że są to skrajnie różne powieści. Ot, aby zrozumieć, o co chodzi, i niejako wczuć się w język i styl „Diaspory”, trzeba spędzić dobrą godzinkę w słowniczku.

Zapewne ktoś pokusi się o zarzut, że to przerost formy nad treścią, ale muszę go zasmucić: fabuła znajduje się na równie wysokim poziomie.

Poznajemy ludzkość w dalekiej przyszłości, w roku 2975 (nie przyzwyczajajcie się do tej daty, bo czeka was podróż przez całe tysiąclecia), podzieloną na trzy główne frakcje. Są to jednostki w pełni zdigitalizowane, żyjące w cyfrowym świecie; roboty pozbawione wadliwych ciał, lecz wciąż trwające w fizycznej rzeczywistości; oraz cieleśni – teoretycznie archaiczni ludzie, jednak i tak nierzadko zmodyfikowani, umiejący np. latać czy oddychać pod wodą. Jest to więc świat tak bardzo odległy, że niejednokrotnie należy siłą doszukiwać się podobieństw z naszym, chcąc złapać jakiś punkt zaczepienia.

Nie przeszkadza to poczuć sympatii do przedstawionych bohaterów – przede wszystkim żyjących w społecznościach zdigitalizowanych – których na przestrzeni powieści jest dość dużo. Warto przy tym zaznaczyć, że najważniejszą postacią w „Diasporze” jest sama w sobie Nauka. Tak, przez duże „N”. Śledzimy jej nieustanny rozwój (przygodę rozpoczynamy w momencie, gdy ludzkość jest na etapie mniej więcej cywilizacji typu II według skali Kardaszowa) poprzez dążenie do poznania prawdy i natury wszechrzeczy.

Impulsem popychającym do działania stało się niespodziewane zderzenie dwóch gwiazd neutronowych, które zgodnie z aktualną (w „Diasporze) wiedzą miało nastąpić miliony lat później. Podczas poszukiwań odpowiedzi na pytanie, co spowodowało katastrofę, udajemy się najpierw na skraj intuicyjnej rzeczywistości i wyobraźni, a następnie daleko je przekraczamy. Ostrzegam: to potężna gimnastyka dla mózgu, który choć nie jest w stanie przedstawić nam wielowymiarowej (naprawdę wielo) przestrzeni, będzie próbował za wszelką cenę.

Surrealistyczne przeżycie ze wspaniałym finałem, pełnym emocji i… wzruszenia.

Powtórzę: jest to arcydzieło twardej fantastyki naukowej. Egan stworzył powieść lepszą i zdecydowanie trudniejszą niż szeroko uwielbiane „Ślepowidzenie” Petera Wattsa. Sam jestem zdziwiony, że to mówię, bo i historia o wampirach w kosmosie zajmuje ważne miejsce w moim sercu.

Niech to posłuży za najlepszą rekomendację dla „Diaspory”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *