Type and press Enter.

POD SKRZYDŁAMI NIKE #7 / TRANZYT ANNY SEGHERS

Tranzyt Anny Seghers, to książka o człowieku osobliwie bezdomnym. Niemiec uciekający z Niemiec, obrabowany z własnego kraju i narodu, ukrywa się w okupowanym Paryżu, pośród obcego, acz życzliwego narodu, ale i z Paryża trzeba w końcu uciekać, wojny miewają nieopisany apetyt. Z Paryża przeskakujemy do Marsylii, gdzie nazistów co prawda nie ma, są za to tłumy z całego kontynentu, chcące wsiąść na jakikolwiek statek i popłynąć dokądkolwiek. Możesz stanąć na brzegu i powiedzieć: tutaj kończy się świat.

Uchodźcy z całej Europy szczelnie wypełniają wielki, portowy węzeł, ale żeby odpłynąć trzeba mieć wizę do danego kraju, trzeba mieć tranzyt by móc przejść przez mijane po drodze państwa, trzeba mieć pozwolenie, by Marsylię opuścić, trzeba mieć pozwolenie, by móc w Marsylii być i na swój statek czekać i wszystkie inne papiery załatwiać i bilet na statek – ten też trzeba mieć. Ale wszystkie te dokumenty mają swoje terminy i zdarza się co i rusz, że ktoś płynąć nie może, bo brak jakiegoś papieru, a gdy papier już jest i bilet nowy kupiony, przedawnia się któryś z innych dokumentów.

Godziny, dni i tygodnie spędzane w kolejkach we wszystkich możliwych konsulatach i ambasadach, bieganie po urzędach, po portach i ciągły niepokój, bo chmury coraz czarniej rysują się na horyzoncie. Można się poczuć jak u Kafki. Łaska i niełaska urzędników, zdobywane cichcem znajomości, wyświadczanie przysług, zasięganie języka i wielkie gmatwanie – tutaj, w tym mieście, w którym kończy się świat, to są sprawy życia i śmierci! Absurd goni absurd, niesprawiedliwość – niesprawiedliwość,  szczęście – szczęście i pech – pecha.

A wszystkim tutaj, wszystkim dosłownie, rządzi ten przeklęty papier z nadrukowanymi takimi, albo innymi literami. Seghers podnosi stężenie grozy do niebywałego poziomu, ta bezustanna gonitwa za rzeczami absurdalnymi, ci urzędnicy z niezadowoleniem na twarzach, ta wielka wojna, coraz to bliższa! Ten nastrój doskonale obrazuje jedna z pierwszych scen marsylskich – bohater spotyka staruszka, któremu od całego tego zgiełku, od tego, że do zbawienia wiecznie brakuje mu jednego świstka – i to on, bełkotem szaleńca, tłumaczy nam, jak to się sprawy z załatwieniem sobie zbawienia w Marsylii mają.

Problem jest też w tym, że bohater wcale zbawionym być nie chce, najchętniej by tu został, ale żeby być tu choć na krótki czas, musi dowieść, że stara się o wyjazd. Musi więc wkładać wszystkie siły, żeby sprawiać wrażenie takiego, co lada moment będzie gotów do wypłynięcia. I odczuwam z nim dość niepokojące braterstwo, mnie też na zbyt wielu sprawach nie zależy i w sumie za bardzo nie wiem czego chcę i czy chcę czegokolwiek, ot, napisać tekst na Statek i nie być przykrym dla bliskich mi ludzi, a jeśli to możliwe, przynieść im jakiś pożytek. To są ważne rzeczy. Jasne, gram we wszystkie tutejsze gry, staram się, żeby w razie potrzeby mieć jakieś świstki, coś tam sobie popracuję, czasem, jak mnie zapiszą, to zrobię sobie takie, albo inne badania, ale tak po prawdzie, to mało mnie to zajmuje. Trochę takie błądzenie, jak w tym marsylskim epizodzie, ciągnącym się przez niemal całą książkę.

W międzyczasie bohater angażuje się w sprawy innych ludzi, zarówno miejscowych, jak i tych nieszczęsnych dusz czyśćcowych, co to są tutaj tylko po to, żeby już tu nie być, wsiąść i popłynąć i po prawdzie bardziej skupia się na nich, niż na sobie samym – o siebie dbać musi tylko tyle, żeby mieć chociaż jeden papier, by móc tu być jeszcze przez chwilę. Na wszystko patrzy jakby z boku, pilnie obserwuje, trawiąc całe dnie przy winie w tej, albo innej restauracji, jest obok całej tej gonitwy, być może dzięki temu widzi więcej, a może po prostu ma szczęście – tak czy inaczej wielu ludziom udaje mu się pomóc.

Jest taki cudowny moment, w którym autorka pisze o tym, że miasta portowe wszystkich czasów są takie same: Fenicjanie, Grecy, Rzymianie… wszystko jedno. Gwar ludzi jest taki sam, ten sam tłok i handel, to samo wypływanie i powracanie. Żeby jej bohater mógł to dostrzec musiała umieścić go obok, poza tą gonitwą, albo raczej na jej marginesie. Ale żeby móc napisać takie zdania, sama też musiała być nieco obok. Właśnie – ale obok czego? Obok pisania? Literatury? Dziejów? Kultury? To konieczne doświadczenie bycia innym wśród podobnych – Niemka, która pisze przeciw wojnie, tak jak ten jej bohater, co z Niemiec przed wojną ucieka.

Na koniec może nieco zbyt nachalnie jedna z postaci przyrównuje cały ten tranzyt do naszej ziemskiej wędrówki – z celem, który jest poza. My tu jedynie przejazdem jesteśmy. To chyba niekonieczne tłumaczenia, czytelnik, jeśli tylko nie zmorzy go trzysta kilkadziesiąt stron gonitw po różnych urzędach i widoków stale odpływających statków, sam pewnie na taką wizję wpadnie. Głębiej na szczęście ukryła autorka ten motyw bycia obok, proszę czytać, proszę wpatrywać się uważnie.

Pozostaje jeszcze kwestia tego, jak dzisiejszy czytelnik poradzi sobie z książką – w końcu wychowywani jesteśmy do rwącej akcji, niezwykłych przygód i wybuchów i stałego podbijania emocji, tak, żeby trwały na wysokim poziomie. Tymczasem siłą książki Anny Seghers jest kluczenie po setkach korytarzy, a potem siedzenie przy kawie i pizzy i przyglądanie się całej tej gonitwie, wraz z próbą odkrycia o co tak w ogóle chodzi – nie z sytuacją całego miasta, ale ze mną samym! Zgubimy się tu dziesięć razy, w końcu żeby móc dalej siedzieć i patrzeć, koniecznie trzeba zdobyć jakiś świstek!

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *