Type and press Enter.

WIERSZE PODEBRANE #16 / WIERSZ OSIPA MANDELSZTAMA

Osip Mandelsztam, ***
Przekład Stanisława Barańczaka

 

Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi,
Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy,

A w półsłówkach, półrozmówkach naszych Cień górala kremlowskiego straszy.
Palce, tłuste jak czerwie, w grubą pięść układa, Słowo mu z ust pudowym ciężarem upada.

Śmieją się karalusze wąsiska
I cholewa jak słońce rozbłyska.

Wokół niego hałastra cienkoszyich wodzów: Bawi go tych usłużnych półludzików mozół.
Jeden łka, drugi czka, trzeci skrzeczy, A on sam szturcha ich i złorzeczy.

I ukaz za ukazem kuje jak podkowę —
Temu w pysk, temu w kark, temu w brzuch, temu w głowę.

Miodem kapie każda nowa śmierć
Na szeroką, osetyńską pierś

Wiele już – nawet na tej stronie – nasłuchaliśmy się, jak poezja może konstytuować rzeczywistość pisarza. To jedno: jak stwarza poecie przestrzeń, w której potrafi on i chce objąć – nierzadko tragiczne – wydarzenia swojego życia i związane z nim niepokoje. Bywa, że opisywane jest doświadczeniem nie tyle uniwersalnym, co zwyczajnie częstym: przecież – choć chciałoby się odwrotnie – to wydarzenia nas kreują, a nie my wydarzenia. O ileż częściej rzeka zdarzeń znosi nas w dziwne mielizny, dawniej – pozwalając sobie na metaforę – wulkaniczne, dziś: zamarłe maary wystygłej wody. Stąd to, że poeta niby cierpi za miliony. On za siebie, ale Ty, ja, wszyscy z nas – jego słowami. Za pomocą jego słów. Przy pomocy jego słów.

Oczywiście, poeci jakby z nadania zajmują się wieloma odmianami hiperbol, gargantuizmów, potęg i tym wszystkim, co rośnie w człowieku, podlane żalem i fatalizmem, nawożone miłością i strachem, i tymi wartościami zaczynanymi wielkimi literami, o których bez żenady mówią tylko bogobojni księża i uczciwi politycy.

Wyobraźmy sobie zatem poetę w szczytowym okresie stalinizmu. Są lata trzydzieste, niedługo przed drugą wojną, niedawno po bolszewickiej rewolucji. Krew leje się obfitym strumieniem niemal nieprzerwanie i nie jest to żadna wstrętna metafora, a rzeczywistość, w której przyszło żyć, znaczona nie powrotami i uśmiechem dzieci, a permanentną obecnością wojny. Rosja zatem, lata trzydzieste.

Osip Mandelsztam, to o nim chcę opowiedzieć. W rozmowie ze swoją wspaniałą żoną, Nadieżdą, powiedział, że jeśli poezja może sprowokować tyrana do zabicia człowieka, to znaczy, że poezja jest rodzajem władzy, a nie tylko egzaltowaną ekspozycją związaną z sytuacją polityczną i stanem ducha.

Uważajmy, byle tylko nie potraktować tych słów poety urodzonego w Warszawie – pogardliwie nazywanego Żydkiem lub Polakiem, co przywiązało mu do szyi kompleks pochodzenia – niby apokryfu rodem z Herbertowskich, pozornie naiwnych eseistycznych obrazków. Słowa te wiązały się z zamyśleniem nad rzeczywistością; były jej gorzkim podsumowaniem – wtedy jeszcze Mandelsztam nie przypuszczał, zdaje się, że i kasandryczną przepowiednią.

Dochodzimy w tym miejscu do sedna: do oralnej tradycji poezji. Związani z głównym, jedynym nurtem literatury pisarze okresu stalinowskiego, lub może powiedzmy wprost: propagandowi wierszokleci oficjalnie włączani do kanonu literatury socjalistycznej przez Gospodarza, mogli cieszyć się wielkimi nakładami, bankietami i pieniędzmi. Reszta, to znaczy ci, którzy nie pisali wielkiej księgi Stalina, nie byli dopuszczani do druku.

W takich okolicznościach powstał słynny wiersz, który stał się przyczyną śmierci Osipa Mandelsztama, Żydka, Polaka, Wiecznego Tułacza, chyba największego rosyjskiego poety dwudziestego wieku. Deklamowany w domu Osipa i Nadieżdy, w obecności słuchaczy, wśród których na pewno znalazł się ktoś życzliwy, przetrwał tak długo dzięki wielkiej sile repetycji: powtarzany z ust do ust ocalił – pomógł ocalić albo nie pozwolił zapomnieć – tego, który powiedział: „Tak, leżę w ziemi, alem jeszcze nie oniemiał”.

Słuszność miał Pasternak, gdy powiedział, że ten wiersz to nie utwór literacki, a samobójstwo. W mojej perspektywie ta historia jest zwieńczeniem momentu zapalnego, od którego Osip liczył powstawanie wiersza. Nadia pisała, że zaczynał wówczas kręcić się po mieszkaniu, był niespokojny, mamrotał i powtarzał tak długo, aż żywy organizm wiersza – z kadencjami, z akcentem, z metaforą i z prawdą, którą trzeba mówić – wybrzmiał w głowie. Głosem. Na głos. Dopiero wtedy na wieczne pamiętanie utrwalał go papier, a dziś serca nasze.

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *