Jest rok 2000. Z powodu okrągłej daty odżywa mit końca świata, ale wydaje się remisować z mitem nowego świata. W Polsce komputery osobiste wciąż są dobrami względnie ekskluzywnymi. Telefony komórkowe zmniejszają rozmiary, a liczba danych i minut w pakiecie sukcesywnie wzrasta. Internet jeszcze lśni zaczarowaną nowością. Jest nieskończonym polem nieporadnej, drżącej od ekscytacji budowy, która wciąż się uczy. Za cztery lata, nie za siedmioma wprawdzie, ale zaledwie jednym oceanem, dwudziestoletni Mark Zuckerberg, przepychając się z kolegami o przewagi patentowe i biznesowe, zarzuci ogromną sieć na nasz zmysł koncentracji, zmysł społeczny i głód uznania. Żaden miejski targ, żaden rynek czy plac przed świątynią nie utkały dotąd tak gęstej sieci. Potrzeba samotności zanurkuje głęboko. Obawa przed „odcięciem od sieci” osiądzie w naszych mózgach jako widmo śmiertelnego wykluczenia.
W onym roku 2000 współczesny klasyk filozoficznego eseju, George Steiner, pisze[1]:
Samotność stała się w naszych społecznościach rzadsza i w istocie podejrzana. Natarczywy jest nacisk na wspólnotowość, uczestnictwo, kolektywność. Tłum, jak w znanej frazie, może być samotny, ciągle jednak jest to tłum. Młodych prześladuje groza samotności, niezdolność do produktywnego jej wykorzystania. Za zamkniętymi drzwiami wind w amerykańskich budynkach sączy się cicha muzyka, aby momentom samotności nie towarzyszyła trwoga.
Spróbujcie wrócić do domu, usiąść i nie włączać niczego przez dziesięć minut, unikając poczucia paniki. W każdej sekundzie coś ważnego nas omija. Kto nie usłyszał muzyki w windach, usłyszy muzykę w poczekalniach.
Wyobraźcie sobie Syzyfa, który tuż po każdym kolejnym upadku głazu (po jego locie w dół) dostaje przerwę: kilka chwil na przeglądanie fejsa, co tam nowego na Olimpie. Kto z kim, gdzie i dlaczego. Z nadzieją, że któreś kolejne polubienie zdjęcia wpływowego boga odwróci bezwzględny wyrok. Oś ruchu się zgadza: góra-dół. Jeszcze jedna próbka boskiej ironii.
Wybaczcie plątanie zasłużonego mitu z cyfrową tablicą wszechogłoszeń, ale zestawienie się naprasza. Schodzimy niżej i niżej, aż do momentu, w którym trzeba „odświeżyć” szczyt i ponowić schodzenie. Czy Syzyf jest wolny w swoim ponawianiu próby? My oczywiście jesteśmy. Aż do momentu, w którym znajomy pyta: „czemu nie ma cię…” albo stwierdzi z ulgą: „dawno cię tu…”. Przy czym słowo „dawno” kurczy się w tempie nieomal magicznym.
George Steiner z zazdrosnym żarem pisze o tej samotności, która jest być może niezbędnym składnikiem poważnej myśli i poważnej twórczości. Kwestię niezbędności można twórczo skądinąd dyskutować. Poza dyskusją wydaje się niemniej potrzeba osobności, samodzielnego zestrojenia przeżycia z myślą. Niezależnie od tego czy chcemy wypowiedzieć się w sztuce, czy w ważnej prywatnej sprawie.
Chłonność systematycznego myśliciela, artysty, matematyka jest odsłonięta dla budzących się podszeptów, dla inspirujących bodźców tylko częściowo uświadamianych. Mają oni szczególnie wyczulony słuch, perfekcyjne uwrażliwienie na wykraczające poza naturalny porządek przyszłe relacje, formy, możliwości wykonawcze. Słyszą więcej: przywierając do fundamentu bycia, myśliciel, poeta bądź mistrz metafory jakby wnikał w nabrzmiałą ciszę, która poprzedza błyskawicę nadchodzącej formy. Wrzawa komunikacyjnej społeczności, łączność wszystkich ze wszystkimi, zgiełk wypełniający dzień i noc czynią takie słuchanie nader niepewnym. Jesteśmy coraz mniej uczeni tego, jak się wsłuchiwać we własne bycie, a to właśnie może być podstawowym warunkiem twórczości.
Wsłuchiwanie się we własne bycie wydaje się praktycznie niemożliwe przy tylu stacjach nadawczych drażniącego zgiełku. Ich celami są przede wszystkim dwa zmysły, ale właśnie te strategiczne dla skupionej myśli. W związku z tym chwilowe nawet zamykanie oczu i izolowanie uszu zaczyna przypominać dziecięcą naukę chodzenia w tej jej fazie, która boli częstymi, rozczarowującymi upadkami.
Rzecz w tym, żeby dotrzeć do niepowtarzalnej radości pierwszych kroków. W otoczeniu, które ochoczo podstawia nogę.
Niepodobna oszacować, jak bardzo — pomiędzy wyłonieniem się masowych mediów w epoce romantyzmu a przerwaniem tam przez wszechświatowy Internet — wzmogły się objętość i tempo, w jakim indywidualną wrażliwość, emocje i pamięć atakują wiadomości, informacje, słowne i obrazowe sugestie. (…) Stroboskopowe światła doraźności, bodźców zmysłowych, informacji czy obrazów paraliżują w nas ustronia wyobraźni. Monstrualny aspekt światowych wydarzeń zostaje wzmocniony przez nieustanny, wyrazisty przekaz. Kiedy usiłujemy znieść taki materiał, a także „rozrywkę”, która stara się dorównać jego okroponości, a nawet ją przewyższyć, rośnie w nas odrętwienie. To właśnie owa „drętwota” zakaża centra nerwowe twórczości.
Z pewnością niezbędne są te myśli, które nigdy nie opuszczą naszego „ja”, tej koniecznej wsobnej pustelni. Zrozumiały jest także lęk przed najszczerszą rozmową z samym sobą, skoro taką rozmowę się nam nachalnie utrudnia i wręcz wygania do strefy tabu. Ten wulkan nigdy jednak nie zaśnie. Jest tylko nasz i przechowuje ogień odnawiający ciało i ducha.
A i po najlepszym spotkaniu dobrze jest odejść w swoją stronę.
Adam
[1]George Steiner, Gramatyki tworzenia, tłum. Jerzy Łoziński, Poznań 2004; dalsze cytaty z tej książki.