Type and press Enter.

Prywatny wehikuł czasu / Eric Clapton

Muzyka zawsze zaszczepiała się w mojej świadomości pod postacią określonego wspomnienia przeżytej sytuacji, częstokroć tak silnie, że raz na zawsze, a może precyzyjniej będzie powiedzieć – raz do tej pory.

„Wonderful Tonight” – szpital, pierwszy walkman i paskudny smak wafelków, którego nie potrafię opisać, pamiętam tylko, że chciałam, by był zwyczajnie kakaowy, „Cocaine” – zgarbione plecy mojego taty podzielone pasem elektrycznej gitary podłączonej za krótkim kablem do wzmacniacza (ten kawałek podśpiewywałam w dzieciństwie jako „okej”), „Holy Mother” i „Badge” z koncertu w Hyde Parku z 1996 r. – popołudnie spędzone przed domkiem nad morzem w tęsknym wyczekiwaniu na przejaśnienie nieba.

Twórczość Erica Claptona zaszczepił mi tata, zrobił to jednak zupełnie nieświadomie, pozwalając mi towarzyszyć jego własnej fascynacji. Jestem więc uwarunkowana muzyką z pogranicza bluesa i rocka, a wszystko, co było potem, musiało mieć swoje źródło właśnie tutaj. Próba napisania o tym, jak wielkim artystą jest Eric Clapton, kompletnie nie ma sensu w moim wykonaniu, ponieważ nie znam takich słów, a nawet gdybym je znała, na pewno nie potrafiłabym ich połączyć, by oddały chociaż to, co czuję, gdy obcuję z jego twórczością.

„Layla” – tata z rękami na biodrach wpatrujący się niecierpliwie w nasz pierwszy, właśnie zakupiony odtwarzacz video, który połknął kasetę VHS, „My Father’s Eyes” – piątkowe popołudnia po powrocie ze szkoły, zapach mytego drewna podłóg w domu i radość z zatrzymującego się czasu, „Bell Bottom Blues” – zimowe trudy brnięcia przez sesję egzaminacyjną na studiach.

Eric Clapton chyba nigdy nie eksperymentował ze swoim wizerunkiem (największą ekstrawagancją, na którą sobie pozwolił, było bodajże zapuszczenie włosów), a jego skromność sceniczna (można chyba zaryzykować taki epitet) jest odwrotnie proporcjonalna do talentu. Największą niezwykłością, która mnie urzeka w jego występach, jest jednak jakieś jego osobliwe odosobnienie. I nie chodzi tu o dosłowne wycofanie ze świateł reflektorów. Clapton nie jest scenicznym gawędziarzem-akrobatą, tylko najprawdziwszym chłopakiem z gitarą. Mówiąc jednak „chłopak” o 75-letnim dziś Claptonie, mam na myśli czystą fascynację muzyką oraz szczerość, świeżość i lekkość towarzyszącą temu określeniu („Over the Rainbow”).

„Old Love” w wersji unplugged z kasety fabrycznie zadrukowanej zielonymi napisami – duszna wiosna moich pierwszych trudnych wyborów, „Alberta” (do dzisiaj nie znałam innej wersji niż unplugged, ale YouTube powiódł mnie do wykonania z 1977 r., nieco wolniejszego, bez partii na pianinie, może trochę bardziej country, ze świetnym chórkiem w finale) – ogarniająca mnie senność w pociągu w drodze do szkoły, „Forever Man” – zastrzyk najlepszej energii o przedłużonym działaniu, który zaaplikował mi najlepszy przyjaciel.

Lektura autobiografii Claptona była dla mnie mocnym przeżyciem, gdyż – jako przyzwalająca sobie na totalną, lukrowaną idealizację swojego idola miła dziewczyna żyjąca w krainie różowych jednorożców – nie potrafię pogodzić się z kilkoma zdarzeniami z jego życia, do których on nie dość, że się otwarcie przyznaje, to jeszcze w dodatku surowo ocenia swoje postępowanie. I jak dalej żyć?

Tego akurat nie wiem. Może nie wartościować przesadnie.

Twórczość Claptona towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa, co – z uwagi na co najmniej trzydzieści lat (lub mniej kokieteryjnie – prawie czterdzieści) trwania eksperymentu – pozwala poczynić następujące, ostrożne założenie: istnieje jakaś równoległość, w której za sprawą niezwykłych przeplatań dźwięków i wspomnień możemy podróżować w czasie, a nawet otwierać pudełka z doznaniami. Jest to zabawa ekscytująca – tak samo cudowna, jak i niebezpieczna. I choć tata – odkąd tylko pamiętam – zapobiegliwie chronił mnie przed nadmiarem wrażeń, o jej istnieniu dowiedziałam się właśnie dzięki niemu.

Zuza

Autorką/autorem dostępnego na licencji CC BY-SA 3.0 zdjęcia jest Majvdl.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *