Type and press Enter.

APOKRYFY POLSKIE O ŚWIĘTYCH I CZARTACH, XSIĘGA SIODMA / CO MYŚLĄ DIABLI O MUZYCE KOŚCIELNEJ

Prawdą jest ogólnie znaną i przez licznych świadków w niebie i na ziemi potwierdzoną, że kto śpiewa, ten modli się dwa razy, a jak kto śpiewa ładnie, to nawet i trzy razy albo i więcej, bo raz, że w niebie milej takiego słyszeć, a dwa, że i ludzie modlą się gorliwiej, gdy pięknie ktoś śpiewa. Pozostaje zatem kwestią sporną – ile razy modli się śpiewający – od wieków spierają się o to teologowie, matematycy i muzycy wszystkich krain i dotąd nie udało im się zgodnych obliczeń w tej materii przedstawić, choć wyniki znacząco zakręcają w stronę trzy przecinek czternaście… Jedynym miejscem, w którym pogląd na tę sprawę jest jednoznaczny i nie ulega wątpliwościom, jest piekło. Piekielni specjaliści od teologii, matematyki i muzyki zgodnie uznają, że kto śpiewa, ten modli się za dużo.

Jest zatem śpiew kościelny pod jakąkolwiek postacią wielkim frasunkiem dla wszystkich sił nieczystych, wszelakiej maści ogoniastych przebierańców i rogatych bardów. Piekło wytęża siły wszystkie, mnoży knowania i działania podstępne, jedno tylko mając na celu: psuć kościelne śpiewanie.

Śpiew leży niestety w naturze człowieczej, wyplenić się go nie da, choć liczne próby już podejmowano. Zostawisz człowieka samego, spuścisz mu na łeb nieszczęście, pracą go zgnieciesz i nie zaniedbasz niczego, żeby los jego pogorszyć, a ta małpa złośliwa, sił już nie mając i tak śpiewać sobie pod nosem zacznie! W takich warunkach nie da się pracować!, stwierdzały już całe czarcie pokolenia idąc na swoje niezasłużone diabelskie emerytury.

Potrzeba nowego podejścia do kwestii śpiewu była doprawdy paląca i dość szybko przybrała kształty czarnego gmachu Czarciej Akademii Muzycznej, w której to szkolić mieli się diabli do zwalczania muzyki ziemskiej i niebiańskiej delegowani. Program nauczania był doprawdy obszerny, tak, by rogaty student był dobrze przygotowany z każdym przejawem kościelnego śpiewu: od psalmów dawidowych, przez tradycyjne i smętne zawodzenia pokutne, na wesołych i skocznych piosenkach pielgrzymkowych kończąc. Trzeba było doskonale poznać każdą nutę, półnutę, ćwierćnutę, ósemkę i szesnastkę, każdy dźwięk najmniejszy, tak by w odpowiedniej chwili umieć wygiąć go w górę, albo w dół i fałszywe tony z niego wyprowadzić! Całe semestry szkolono się w strojeniu każdego możliwego instrumentu, tak by w razie potrzeby szybko móc go rozstroić. Budowę organów wkuwano na pamięć, z zawiązanymi oczami rozróżniało się każdą z piszczałek, tak, by w decydującym momencie móc zatkać ją i wymusić na instrumencie okrutny pisk. Każdy adept tej niesławnej uczelni musiał też potrafić użyć swoich organów do wydawania wszelakiej maści gorszących i wstrętnych dźwięków, co sprośnym biesom przychodziło akurat bez najmniejszego trudu.

I tak oto, po pięciu latach żmudnego szkolenia, ciężkich egzaminów i niewysłowionych kakofonii, piekło doczekało się w końcu pierwszych w pełni wykształconych muzyków, gotowych do siania zamętu w przykościelnych chórach! A pierwszym z nich, największym prymusem był Zafajdana Piszczałka, przydomek swój zawdzięczający  swojemu popisowemu psikusowi, którym było paskudzenie do organowych piszczałek, dzięki czemu z instrumentu szły nie tylko tony fałszywe, ale też fetor niemożebny! Wyposażono zatem Piszczałkę we wszystkie potrzebne atrybuty i jako pierwszego wyprawiono na ziemię z wielką i niechlubną misją zepsucia muzyki kościelnej!

Rodzinny sentyment zaprowadził Piszczałkę na ziemie polskie, dziad jego wsławił się był w swoim czasie serią nieprzystojnych kuszeń z Podhalem i owcami w tle, były to opowieści na których mały Piszczałka wyrósł, marząc przy okazji o tym, jak sam w dorosłości kusił będzie, więc gdy przyszło mu wybierać obszar własnych działań nieczystych, bez namysłu ruszył w kraj nad Wisłą.

W pierwszej kolejności pomaszerował ku Warszawie, gdyż zawsze w jednym miejscu zaczytać trzeba, a pępek jest przecież miejscem z wszystkich najodpowiedniejszym. Wybredny nie był, kościół miał być duży, tak, by pole rażenia było spore, im większą rzeszę pomieści, tym lepiej nada się w diabelskim muzykowaniu! Zasadził się szkodnik na chórze, w piszczałki organowe nasrał, przegryzł strunę w znalezionej gitarze, do śpiewnika krzywe nuty powpisywał, ukrył się za kolumną i czekał cały uradowany na muzyczną katastrofę, którą z takim zapałem przygotował.

Nieborak miał jednak pecha, bo raz na dwa tygodnie w każdej świątyni zjawia się święta Cecylia i inspekcji instrumentów i śpiewników dokonuje, grafik ma przy tym napięty, więc w humorze bywa nie najlepszym. Że coś się święci, albo raczej nie święci, zdała sobie sprawę w zasadzie natychmiast, dostrzegła biesa za organami i już! Za ucho go targa! I już! Wyzywa i śpiewnikiem po łbie tłucze! I już! Nuty układać! Piszczałki czyścić! Gitarę stroić! Piszczałka uwijał się jak w ukropie, dziękował piekłu, że tak dobrze go w strojeniu i nutach wyszkoliło, inaczej nie wyszedłby z tego w jednym kawałku! Gdy już wszystko gotowe było, święta, jak biczem strzeliła mu struną przez goły, porosły szczeciną zad i pogoniła z kościoła!

Po pierwszej klęsce, pomaszerował ku jakiejś mniejszej mieścinie, w końcu święta Cecylia nie może na raz sprawdzać wszystkich kościołów polskich! Dotarł w końcu do jakiejś niewielkiej parafii, do kościoła wskoczył i jął przygotowywać diabelski koncert. Zasadził się szkodnik na chórze, jak wcześniej, w piszczałki napaskudził, żadnych innych instrumentów nie znalazł, musiał się więc zadowolić bazgroleniem krzywych nut w śpiewniku, po czym ukrył się za ławką i czekał cały uradowany na muzyczną katastrofę, którą tak pieczołowicie uszykował.

Nieborak miał jednak pecha, bo w parafii był nowy wikary, co na śpiewie, nutach i organach znał się nieźle i raz dziennie, przed mszą sprawdzał czy wszystkie pieśni na miejscu i czy organy dobrze grają. Coś się tu święci, pomyślał ksiądz natychmiast, jak tylko na chór się stromymi schodami wdrapał, dostrzegł biesa za ławką i już! Za ucho go targa! I już! Różańcem i księgą świętą wymachuje! I już anioła stróża wzywa i śpiewnikiem po łbie tłucze! I już! Nuty układać! Piszczałki czyścić! Uwijał się znów nieszczęśnik jak w ukropie, tak by zdążyć, zanim tamten świętą Cecylię zawezwie! Uprzątnął wszystko, ukłonił się nisko, zapewnił, że żadnych problemów już nie sprawi, do usług, do usług i szybko w krzaki, coby cięgów dodatkowych nie zbierać.

Przygnębiony tak haniebnymi upadkami, wybrał sobie najmniejszy z możliwych kościołów, w jakiejś wiosce w górach. Stu wiernych, proboszcz stary i ślepy, być może tutaj w końcu uda się zasiać trochę zła. Idzie więc na chór, a tam organy stare i liche, ledwie grają, brzmią jak rzężący przedśmiertnie osioł. Paskudził w nie nie będę, postanowił bies, uznał bowiem, że nie ma już sił na takie ceregiele, poza tym instrument był w stanie tak opłakanym, że jakiekolwiek działanie, wliczając zniszczenie, mogłoby jedynie poprawić jego brzmienie. Zamiast tego za dwóch wyżył się na kościelnych śpiewnikach, nie tylko dopisując fałszywe nuty, ale też podmieniając kilka słów w tekstach. W końcu ukrył się pod podłogową deską i czekał niecierpliwie i tęsknie, aż katastrofa, nad którą tak się napracował, w końcu się wydarzy.

Ale i tutaj, w najmniejszym polskim kościółku, choć ani świętej Cecylii, ani żadnego nadgorliwego wikarego w pobliżu nie było, miał nieborak pecha. Pod deską trafił na gniazdo wyjątkowo walecznych i rozsierdzonych myszy kościelnych, a były to stwory tak zajadłe, że w całym piekle podobnie złowrogich kreatur nie znajdziesz. I już! Atakują straszni ci okrutnicy miejsca najboleśniejsze! I już zad cały pokąsany! I już genitalia na celownik brane! I już, litości choćby najmniejszej nie mają stróże ci kościelni! I choć pisku ich nie Piszczałka nie rozumiał, dobrze wiedział, że ten ich gniew wiele ma wspólnego z bezeceństwami nabazgranymi w śpiewnikach. Rzucił się więc do kart pogryzmolonych i czym prędzej zaczął mazać to, co wcześniej nawypisywał, a jak już porządek ze wszystkim zrobił, znalazł jeszcze czas na szybki remont organów, tak że lepiej odtąd grać zaczęły, potem zaś kłaniając się nisko myszom kościelnym, przez okno w mrok wieczorny uciekł, załamany, że i w najmniejszym kościółku krzywdy żadnej nie wyrządził.

Ze zwieszonym ogonem i pogryzionym zadem wrócił nieszczęśnik z powrotem do piekła. Po jego szczegółowym raporcie uznano, że skoro najpierwszy i najzuchwalszy z adeptów szatańskiej uczelni muzycznej nie był w stanie nic wskórać nawet w najlichszym z kościołów, którego już nikt, poza myszami nie bronił, to nie uda się to pewnie też żadnemu z pozostałych. Akademię zamknięto, zamieniono na skład na brukselkę, kalafiory i fasole, w których to warzywach diabli szczególnie sobie upodobali, pewnikiem, przez ich właściwości wzdymające.

I tak cierpi dalej czarci naród, piekło całe wrzask podnosi. Bo kto śpiewa, ten modli się dwa, albo i więcej razy, a to się nikomu tam, na dole nie podoba za bardzo. Piekielni specjaliści od teologii, matematyki i muzyki wiedzą aż za dobrze, że kto śpiewa, ten modli się za dużo.

spisał psubrat Paweł M

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *