Miewam momenty, gdy nie wiem czego chcę – trwam w fatalnej stagnacji, bez perspektyw na najbliższe sekundy, minuty, godziny czy dni. Zapominam o jakiejkolwiek powinności, o życiu! W pewnym momencie przychodzi opamiętanie, krótka myśl, która zmienia wszystko i nadaje nędzną perspektywę celowości… Nastaje pytanie – skąd biorą się myśli? Z jakiej bezkresnej otchłani wypływa ta bezsensowna motywacja?
Prawdą jest, że nie porzuciłem jeszcze życia, bo… Bo się przyzwyczaiłem – do nędzy, do strachu, do samotności, do bezsensu… Bywa. Poza tym „mama zawsze mi mówiła, że „trzeba żyć”… Więc żyję”, bez perspektyw na cokolwiek. Jednak rodzi się tu pytanie, bo faktycznie metafora martwego stawu pasuje tu idealnie – dualizm stanu faktycznego a intencji. Ktoś zada pytanie: co liczy się bardziej?
Przytoczę tu krótką anegdotkę, którą opowiedział mi pewien profesor na pierwszych zajęciach. Trwa parada, w której bierze udział prezydent. Stoi na platformie i macha do ludzi. O tym, że będzie tam prezydent wie dwóch, nieznających się nawzajem zamachowców. Jeden układa się z karabinem snajperskim na dachu budynku obok którego będzie przechodzić parada, a drugi kryje się w tłumie, ze schowanym w spodniach nożem. Pech chciał, że w momencie, gdy pierwszy z zamachowców ciągnie za spust, drugi wybiega z tłumu w stronę prezydenta i zostaje śmiertelnie postrzelony, broniąc tym samym prezydenta, przez co automatycznie zostaje okrzyknięty bohaterem. Co teraz? Jak dalej bawić się w boskiego sędziego, z dostępem do akt wszechświata?
Gdyby istota boska zeszła na Ziemię, nie miałaby zielonego pojęcia, czym kierują się ludzie – jako bezemocjonalny byt, znający całą prawdę o wszechświecie, nagle zetknęłaby się ze ścianą poglądów, które na multum sposobów tłumaczą wszechświat. On wie, jaki jest świat, człowiek za to widzi tylko jego wycinek i indukcją kształtuje sobie jego uproszczone wyobrażenie. Ten jałowy proces daje niektórym przesadną pewność siebie, czyniąc ich liderami… Tworzą idealne systemy dla idealnych ludzi, czerpiąc osobiste korzyści czyniąc ideę nieobojętną.
To metafizyczne bydlę, jakim jest człowiek, było w stanie stworzyć broń, która jest chyba najlepszym z wynalazków naszego uwłaczającego naturze gatunku. Tą bronią jest sztylet, zwący się Mizerykordia – miłosierdzie. Nazwa faktycznie trafna, ubóstwiam wręcz ją! Wszak odebranie komuś życia to chyba najwyższy akt miłosierdzia, jaki zobaczyć może ten świat, splamiony świadomością. Jak pisał Mistrz Cioran:
„Niewielka wiedza oczarowuje, duża — budzi obrzydzenie. Im więcej poznajesz, tym mniej chciałbyś wiedzieć. Ten, kto nie cierpi wskutek poznania, nie poznał nic”.
I wszystko to ma swój tragiczny upust w racjonalizacji. Racjonalność to metoda przykrywania demoniczności świata. Ten ludzki defekt, skłaniający go do tłumaczenia sobie wszystkiego, przybrał już tak gargantuiczną formę, że nie mamy już szans na powrót. Wszak nie ma już nawet poetów, którzy ostatnie pieniądze wydaliby na skrawek kartki… „Mieć” ostatecznie wygrało z „być”.
***
Istnieje w naszej istocie pewien mechanizm autodestrukcji, punkt bez powrotu, granica istnienia – świadomość tak duża, że prowadzi wprost do samobójstwa. Byłem już blisko tego punktu, jednak ustałem w tym morderczym biegu i przyglądam się innym, rozpędzonym. Nadczłowiek to nie ten, kto zmienia świat. To sceptycy, nie nawołujący szaleńczo do zmian, bo te są niemożliwe, wszak wciąż żyją, ale krytycznie patrzą na świat i nie udają, że wiedzą o nim „coś więcej”.
„Pocieszająca jest znajomość kształtu świata i swojego w nim miejsca” – zdanie na pozór inspirujące, temperujące… Jednak po głębszym wgryzieniu objawia się w nim przekleństwo naszej „nauki”. Tak, stosujemy indukcję, domysły na podstawie małego wycinku rzeczywistości, jaki jesteśmy zaobserwować… A i tak nawet nasze oczy mają lukę w postaci ślepej plamki! I co gorsza, to nam wystarcza! Lenistwo naszej rasy w tym przypadku do dziś ukazuje średniowiecze, w którym to rozwój nauki zatrzymał się, ponieważ Filozof już określił strukturę świata, teraz trzeba go tylko pogodzić z Biblią.
Przyznam, zgnuśniałem. Stałem się „filozofem z fotela”. I dobrze, ten fotel jest bardzo wygodny. Mam wrażenie, że poza nim jest tylko chaos i ułuda. Gdy z niego wstaję, zderzam się z innymi filozofami, z którymi każda próba debaty kończy się semantyczną gimnastyką. Wszakże jak ja – są to ludzie, potwory, co każdą ideę obalą, zaprowadzą na szafot, a po odcięciu zgwałcą zwłoki, potną je i zjedzą. Ja też jestem tym potworem, ale na diecie. Idee traktuję obojętnie, nie próbuję ich tworzyć, czy udoskonalać, a tylko spoglądam na nie spode łba i przechodzę obok nich bez choćby odrobiny poświęconej im uwagi.
(Leopold) Relikt