Zostałem skarany nieumiejętnością zapłonięcia jakąkolwiek ideą, oddania się jakiejś myśli do cna – systemy wartości, ideologie społeczno-polityczne… Wszystko to dzieje się jakby obok mnie, ale może to i dobrze? Czymże jest tak na prawdę „wierność idei”? Takową dostrzegłem jeno u jednego myśliciela, jakim jest Philipp Mainländer, uczeń sławetnego Artura Schopenhauera, który krótko po opublikowaniu swojego dzieła Philosophie der Erlösung, popełnił samobójstwo.
Oto całkowite oddanie się idei, dziejowej, wiecznie głodnej nierządnicy… Mimo to czuję, że jestem ogniskową każdej z teorii, z jakimi się zetknąłem. Może to pokłosie mojego nihilizmu? Odrzucenie wartości na pewnym etapie zdefiniowało moje postrzeganie świata. Wszakże wartość to jedynie ludzkie wyobrażenie, transcendentalny konstrukt, niewystępujący w naturze. Zwłaszcza wartość moralna, nadawana przez sąd nad danym czynem, konkretnym (np. zamach w Sarajewie) lub ogólnym (np. kradzież). Przez pryzmat wartości moralnej, ocenia się czyny jako „zły” lub „dobry”. Jednak ocena ta niczemu nie służy. Nie należy mnożyć bytów ponad miarę, więc wartość moralna łamie tę zasadę i tyczy się to zarówno oceny czynów konkretnych jak i ogólnych.
Jako przykład można tu postawić również kłamstwo. Przyjęty przez ogół sąd tej czynności to „kłamstwo jest złe”. Jednak jaka jest tego podstawa? człowiek przy ocenie kieruje się odczuwaniem przyjemności i kłamstwo jest dla niego nieprzyjemne. Człowiek jednak powinien zadać sobie pytanie, czy jest to zasadne? Nadanie moralnej wartości czynom, tylko ze względu na odczuwaną przyjemność… Czyż to nie hipokryzja? Wartość moralna ma być drogowskazem jak postąpić ma druga osoba, lub jak ktoś chce, by postąpiła, w czym pomaga wydanie sądu „ten czyn jest zły”. Jest to kompletnie bezzasadne. Jeżeli komuś zależy, by ktoś postąpił właśnie tak, wystarczy wydanie sądu „jest to dla mnie nieprzyjemne”.
Gdy używam tego przykładu, nie raz jestem pytany, czy skoro nie uważam kłamstwa za złe, to czy uważam je za dobre. Otóż tym ludziom pragnę powtórzyć raz jeszcze: nie należy tu wydawać żadnego sądu. Nazwałem ten proceder hipokryzją nie bez powodu, wszak podstawę tego możemy znaleźć nawet u Hume’a. Jednak mi chodzi o coś innego – ocena moralna jest najlepszym z narzędzi temperowania mas, wpajając im, że sami decydują… Możecie i mnie uznać za hipokrytę, wszak od wartościowania aż roi się w tym wywodzie, Jednak te ma intencje zgoła estetyczne.
Ale z chybionym konceptem wartości moralnej, wiąże się jeszcze jeden paskudny aspekt – sprawiedliwość, w którą bawimy się przeklętą wagą Temidy… Koncepcji sprawiedliwości było już co niemiara. Każda jednak oparta jest na rozszalałym pragnieniu człowieka – pragnieniu sprawiedliwości. Wynika to z bezzasadnego konceptu wartości moralnej, ponieważ sprawiedliwość powinna karać zło, pochwalać dobro. Koncept ten nie obejdzie się bez winy. Winą obarczamy przyczynę procederu, który uważamy jako społeczeństwo za niemoralny (niezależnie od przyjętego systemu). Jednak Ta przyczyna sama posiada przyczynę, więc czemu jej nie obarczyć winą? Albo przyczynę przyczyny przyczyny? Lub, idąc za Humem, nie przyjmować żadnej przyczynowości, przez co wina również staje się niepotrzebnym konstruktem. Usuwając jednak wartość moralną, usuwa się też sprawiedliwość, gdyż nie ma już władzy sądzenia, a co za tym idzie – wymierzenia kary lub nagrody.
***
Taka to moja igraszka, sen bez szans na spełnienie, płocha odpowiedź na pytanie „jak powinno być”… Bo właśnie, umieszczony powyżej fragment o wartościach i sprawiedliwości pisałem jeszcze będąc w liceum, gdy słowa „moim zdaniem” jeszcze coś znaczyły, z myślą, że jeszcze kiedyś się to ziści, że za sto lat ludzie odkryją moje pisma i stwierdzą „oto człowiek, wybawienie naszego świata!”. Na całe szczęście opamiętałem się, porzucając nadzieję. Ecce homo… Dobre sobie. Użycie tego zwrotu ponownie ukazuje tę tragiczną martyrologię naszego gatunku, który to nawet nie powstrzymał się i… Zabił Boga! Czy istnieje większe przewinienie? Wiem, już ktoś o tym napisał, ale mam tu na myśli zgoła inną myśl – nasza sobacza sfora, rozsierdzona mroczna trupa, my, zabójcy Boga, wyraziliśmy przez to chęć odcięcia się od jakiejkolwiek pomocy, dążenie ku samotności. A mimo to tak ją piętnujemy, udając stado, łącząc się w dziwaczne grupy zwane rodzinami, które i tak się rozpadają, bo jak można obiecać coś na całe życie? Nie kupuj kota w worku, ale chęć wspólnego zestarzenia się i autentyczna nadzieja, że tak się stanie już nie wydaje się tak absurdalna…
O dziwo, mój nihilizm zaczął się od przeczytania po raz pierwszy zdania Heraklita: „dla Boga jest wszystko piękne, dobre i sprawiedliwe”. Miało ono w sobie coś, co w sekundę odmieniło mój świat – dla Boga, stwórcy i absolutnego obserwatora, wszystkie jego stworzenie jest równie dobre, równie piękne i równie sprawiedliwe, słowem – jednakowe! Takie zrównanie trzech „wielkich” wartości, wywołało we mnie falę fascynacji, obrzydzenia i panicznego strachu. Boga wszak spotkał gorszy los niż śmierć – zawód, a skoro tak, to nawet i on był nihilistą…
Z tych ciekawych czasów pozostało mi jedno przekonanie, zasada upraszczająca życie, pozwalająca momentami na chwile wytchnienia – nieposiadanie jakichkolwiek oczekiwań względem kogokolwiek i czegokolwiek. Każda sytuacja może zawieść, gdy nadamy jej choćby minimalną wartość w naszej wyobraźni. Ah, ileż to razy zawiódł mnie człowiek… Już nigdy nie uwierzę w gatunek, który mnie tak zawiódł, w tę pierdoloną, niebieską, gnijącą kropkę, dryfującą w spaczonym zakątku wszechświata. Dzięki braku oczekiwań zaś, potrafi mnie tylko męczyć, napawać obrzydzeniem i… Inspirować! Przez swój tragizm, wydaje się fascynującym przypadkiem dla obserwatora. Fascynującym wydaje mi się uczucie, które nawiedza mnie regularnie co jakiś czas – poczucie, że wszyscy moi idole… Istnieli! Nietzsche choćby zmarł w dniu narodzin mojej prababki. Świadomość, że stąpam po tej samej ziemi, co Wielcy, wydaje się za równo napawająca optymizmem, jak i pesymizmem, w końcu choroba, jaką jest człowiek… trwa…
Mam wrażenie, że ziewanie to ewolucyjnie zakorzeniony w nas niemy krzyk rozpaczy z powodu narodzin. Jednak idzie on w naszych głowach w parze z potrzebą snu. Sen, brat Śmierci, przez swoje pokrewieństwo z tą Starą z zakrzywionym kawałkiem żelaza, wydaje mi się tak bardzo pociągający. Radość, jaką odnajduję w zasypianiu, jest nie do opisania. Zwiastun tego pięknego aktu, który odbędzie każdy z nas – umieranie. Leżąc odruchowo układam się, jak ciało w trumnie. Oto kolejne ewolucyjne przyzwyczajenie, kolejny niemy krzyk, jakoby ukazujący, co jest celem wszelkiego życia. Tak też i Wittgenstein nie miał racji w tezie 6.4311:
„Śmierć nie należy do życia, a leży poza nim”.
Otóż całe życie śmierci podlega. Żyjąc myślimy tylko o niej, o nieuniknionym przemijaniu, o kwestiach ostatecznych… I tak też celem wszelkiego życia jest śmierć, jedyna rzecz pewna. Póki co pozostaje nam zasypianie i… ziewanie. Tak krzyczymy co dnia, każdy jeden na tym padole łez… Bez nadziei na ratunek… Wszystek, wszystek to nic… Tylko jak to „nic” uchwycić? Metafora? Definicja? Daremny trud, jak życie zresztą… Utożsamienie, oto odpowiedź! Wszystko = nic. O święty mędrcze Gorgiaszu, niech zabrzmi wyziewane ουδέν εστιν!
Leopold Relikt