Targają mną na zmianę fale goryczy, rozczarowania i niezdecydowania. Moja wizja świata bez wartości upadła, przygniatając mnie ponurą wizją ściany huraganu, z którym nie mogę sobie poradzić. Nie przeżyłem nigdy okresu młodzieńczego buntu, który ukształtowałby może w jakikolwiek sposób moją… MOJĄ! Moją wizję świata. Zapytany o cokolwiek nie udzielam Swojej odpowiedzi, ale czyjąś meta-odpowiedź. „- Co sądzisz o…? – Filozof X twierdzi, że…”. Zgubiłem siebie w kretańskim labiryncie, bez szans na odnalezienie „Ja”, pożartego przez minotaura, zwanego Historią.
Przyznaję się – jestem filozofem, siedzącym na skraju cywilizacji, rozwrzeszczanym w sobie potworkiem, z dala od popkultury, polityki i społeczeństwa. Obserwuję świat z góry, który lada chwila runie. Mimo to i tak jestem na samym dnie hierarchii bytów, w czeluściach świadomego piekła. Nie ma już dla mnie ratunku, a jako paskudne zwierzę o dzikich instynktach, w akcie ostatecznej desperacji będę szarpał i gryzł do krwi tę obrzydliwą papkę, którą stał się świat w toku skarlałej „ewolucji”. Gaja już dawno umarła, pozostawiając swoją powierzchnię człowiekowi we władanie, a ten swoją gnijącą ręką przekształca naturę w karykaturę życia… Ale może to i dobrze? Człowiek jako boska kara, pasożyt trawiący planetę, na której powstało życie i sam w sobie życiem włada, dążąc do nieuchronnego wykonania wyroku – wyjałowienia Ziemi. To koniec wszelkiego życia, a zaczął się on z narodzinami pierwszego ogniwa przypominającego australopiteka. Tysiące lat później osiągnął świadomość swojego istnienia i swojego zadania: zniszczenia życia. I dobrze, nie będzie już na tym świecie nic, co mogłoby czuć, w” tym dole kloacznym pełnym fekaliów, gdzie nawet tulipan z dwoma listkami układa się w kształt genitaliów”… Bycie – najgorsza z możliwych chorób, trapiąca za równo Matkę Ziemię, jak i każde możliwe stworzenie, w tym samego egzekutora, którym jest człowiek.
Zapada ćma, wołam: eli eli lema sabachthani? Słyszę ciszę, która jeszcze nigdy nie była tak cicha. Boże mój, Boże… Życie to dar, choć niezwykle okrutny. Jak nuty, tańczące w rachmaninowskim muzycznym momencie, tak ja tańczę, niczym gnuśna mucha, jak sarmata, skażony świadomością istnienia… Leję więc sobie kieliszek i wnet mą krtań rozpala ogień Apolla, wspominając świat, który już dawno nie istnieje – mnie. Tak przemierzam pustynię, rozważając największy grzech, jaki może popełnić człowiek – uświadomić sobie własne istnienie.
Kończy się już tutaj moja pełna hiperboli podróż, lecz tylko pozornie. Nigdy nic już nie będzie takie samo. Pozostaje już tylko udręka, bezsensowne czekanie na koniec… Jest wiele strategii radzenia sobie z tym stanem, lecz ja wybrałem jeden. Ja, Zbawiciel, obrałem cel, by ściąć drzewo nieskończoności! Wzruszyć fundament istnienia, nieskończenie rodzące liście Drzewo. Zatrzymam wtedy gałąź, na której rosną te, które wiedzą, że istnieją – gałąź przeklętą, zwiędłą, która mimo swej martwoty, rodzi suche, brązowe liście, które skazane są od początku na stos… Jak i inne gałęzie, które mimo swej pozornej zieloności, również żółkną i opadają bezwiednie. Dopiero gdy drzewo to zostanie ścięte, zapanuje… Nicość – najświętsza ze świętości.
Zaś tym, którzy widzą sprzeczności – ecce homo!
(Leopold) Relikt.