Type and press Enter.

Bardzo krótko / Tomasz Mirkowicz / Lekcja geografii

„Lekcja geografii to dwadzieścia trzy lipogramy, czyli opowiadania tak skonstruowane, by nie zawierały wybranych liter alfabetu” – czytamy na okładce książki. Zjawisko brakującej litery nie jest podczas lektury rozstrzygające, ale daje czytelnikowi istotną wskazówkę co do autora – że ten ma mianowicie niemałe poczucie humoru i że włożył w akt twórczy sporo wysiłku. Kto sięga więc po Mirkowicza, winien wzmóc czujność i możliwie dobrze odgrodzić się od świata zewnętrznego oraz jego mętnych pokus.

To, co zaczyna się niepozornie, rychło ujawnia w autorze nie tylko dowcipnisia, ale i erudytę. Rozstrzał jego zainteresowań i rozpiętość przedmiotów jego refleksji muszą imponować, a cały ten bagaż bynajmniej nie ciąży błyskotliwym historyjkom, którym bohaterem nieodmiennie jest Człowiek. Historyjkom, dodajmy, pełnym przemyślnie poukrywanych wnyków na czytelnika.

Zaufanie, z jakim rozpoczynamy zazwyczaj lekturę, zakładając dobrą wolę autora, należy bowiem w tym wypadku natychmiast wyrzucić do śmieci. Mirkowicz buduje złożone ciągi przyczynowo-skutkowe, do których podstępnie wstawia pojedyncze elementy o wartości zerowej. Elementy te, na pozór nie mniej, a niekiedy nawet bardziej wiarygodne niż pozostałe, niełatwo jest wyśledzić w uwarzonej przez autora imponującej zupie historyczno-mitologicznej. To przyrządzona w Polsce według najlepszych wzorców potrawa kuchni egzotycznej, każąca podczas konsumpcji co i rusz wydawać okrzyki niedowierzania i zgrozy. A przy tym zabawka wielokrotnego użytku.

Motyw kulinarny jest zresztą jednym z motywów wiodących „Lekcji geografii”. Nie chodzi nawet o to, że opisem uczty z „Facecji z początku podboju” rzuca Mirkowicz wyzwanie samemu Rabelais’mu; konsumuje się tu często, obficie i niekiedy bardzo nieortodoksyjnie.

„Lekcją geografii” stawia się Mirkowicz w długim a szacownym rzędzie tych przednich ironistów, jak choćby Lukian, Wolter czy Lem, którzy szczególnie upodobali sobie kpinę z ludzkich nadaspiracji, na rzekomo wzniosłe idee i przedmioty rzucając światło, które bezlitośnie wydobywa z cienia ich mniej godne atencji elementy czy mechanizmy.

Na dodatek zmarły przedwcześnie pisarz nie podaje swej kpiny na tacy, tylko każe w jej poszukiwaniu drążyć w nie zawsze szlachetnych surowcach. Co ciekawe, w wojnie płci zajmuje Mirkowicz stanowisko zdecydowanie po stronie płci nadobnej, doprowadzając je do skrajności w kosmogonicznym opowiadaniu „O powstaniu i końcu świata”. Teksty ze zbioru ujawniają również silny rys ekologiczny, ale i lubieżny.

Jeśli miałbym coś zarzucić Mirkowiczowi, to opowiadania zdają mi się nierówne, lepsze i gorsze, a sam dowcip, zazwyczaj przedni, bywa niekiedy płaski. Język również jawi się jako niejednorodny, a przy tym momentami zbyt w stosunku do ogólnej stylizacji familiarny i potoczny. Z jednej strony chętnie ujrzałbym te historie dopracowane językowo, wygładzone, z drugiej zaś jeśli będziemy literaturę dalej wygładzać, to w końcu w rękach zostanie nam dupa niemowlaka.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *