Type and press Enter.

Artysta kontra świat / Sándor Márai / Dziennik 1957-1966

Kolejny odcinek podróży z Sándorem Máraim jest doznaniem stymulującym intelektualnie, ale dalekim od pokrzepienia serca. Stagnacja i brak (możliwości do) działania sprawiają, że autor gnuśnieje i częściej poddaje się swej naturalnej skłonności do depresji, podczas gdy w okresach opisywanych w poprzednich tomach „Dziennika”, szczególnie w pierwszym z nich, konieczność walki o byt i bezpieczeństwo napełniała go energią i sprawiała, że jego myśl była żywsza, świadomość zaś rzadziej pracowała na jałowym biegu.

Na przełomie lat 50. i 60. Márai to już rasowy pisarz wykorzeniony, oderwany od swojej rzeczywistości, ojczyzny, od swoich czytelników i pozbawiony złudzeń co do możliwości powrotu. Niezdolny do włączenia się w nurt pogardzanej przez siebie współczesnej kultury amerykańskiej, żyje na dwóch biegunach, z jednej strony oddając się uporczywej introspekcji, z drugiej głęboko przeżywając sytuację Węgier i całego bloku wschodniego pod sowieckim jarzmem, z goryczą wytykając Zachodowi zaślepienie i bezczynność.

Ten tom „Dziennika” to właściwie raport wojenny, zapiski z pola bitwy nieustającego konfliktu artysta – świat. Świat jest tu stroną, która nie jest godna swego przeciwnika, ustępuje mu szlachetnością, a jednak nieustannie bierze nad nim górę, powodując jego nie mniej nieustanną frustrację. Rodzi się więc mędrzec zgorzkniały i zaskorupiały w swej wiedzy; mimo że chodzi między ludźmi, tak naprawdę kroczy ponad nimi i z tej wysokości gromi, łaje, poucza. A ja nie mam zaufania do pisarzy, którzy grzmią.

Bo też Márai potrafi być przez tę manierę skrajnie antypatyczny. Z drugiej strony zdecydowanie trzeba docenić jego szczerość i brak umizgiwania się do czytelnika. Najlepszym przykładem takiej szczerości – połączonej z przenikliwością – są jego notatki z lektur, ożywcze, ostre, szargające powszechnie uznane świętości, obnażające nagość koronowanych cielsk. Gdyby zebrać jego uwagi krytyczne na temat tzw. wielkiej literatury i wydać w jednym tomie, byłby i bestseller, i skandal.

Zbyt często pozwala sobie natomiast na apodyktyczne sądy i krzywdzące generalizacje. Bezkompromisowość jego diagnoz i prognoz szczególnie blado wypada w konfrontacji z późniejszą historią – niektóre z nich okazały się rażąco nietrafne. Opętany obsesją wyroczni Márai jakby podskórnie bał się takiej możliwości i zapobiegawczo przytacza przykłady sytuacji, w których udało mu się coś przewidzieć. Choć zatem potrzebujemy takich bijących na alarm pisarzy, targania za ucho, to gdyby jego dramatyczne diagnozy z lat 50-60. były trafne, świat dawno już by się zdążył skończyć.

Márai to dziwny przypadek człowieka, który już od połowy życia umiera wewnętrznie, szykuje się na śmierć, rozprawia o jej bliskości, utyskuje na starość. A jednocześnie ktoś mniej wrażliwy, współczesny, kogo ominęły te dwudziestowieczne okropności, kogo największym problemem jest, do którego supermarketu pójść na zakupy, nie ma najmniejszego prawa oceniać postawy węgierskiego pisarza. Fenomenem jest za to fakt, iż tenże nader często się powtarza, co nie wygląda na zabieg artystyczny, tylko na objaw przedwczesnej starości i zarazem dowód na potęgę autosugestii.

To człowiek, który nie akceptuje teraźniejszości (pomstuje nawet na mężczyzn w rurkach, będąc chyba w tej dziedzinie prekursorem. W ogóle wzorem jednego ze swych ulubieńców Thoreau kilkakrotnie podejmuje kwestię mody, by szydzić z niej z wyjątkową pomysłowością), boi się przyszłości, więc wciąż ucieka w przeszłość. Niejako prowadzi walkę z czasem na dwóch frontach, bo choć tom wypełniony jest również próbami oswojenia przemijania, zaklinaniem swojej zgody na nie, to spod tych zabiegów wyziera przerażenie. To w końcu bardzo mądry człowiek, który nie rozumie, że zmiana jest zasadą życia; automatycznie odrzuca to, co nowe, chcąc widzieć świat zastygniętym.

Trzeci tom „Dziennika” nie jest więc lekturą łatwą. A może to tylko rekomendacja Twardocha na okładce mnie zniechęciła. Twardoch też w końcu lubi pouczać. A ja wolę twórców, którzy nie wiedzą, a jedynie się domyślają, którzy cały czas badawczo wątpią – nie tylko w świat, świadectwo zmysłów czy w innych ludzi, ale przede wszystkim w siebie i swoje sądy. Którym palec wskazujący służy przede wszystkim do wzmacniającego proces myślowy okazjonalnego podrapania się po łepetynie.

Ktoś bardzo sprytny mógłby za to wykorzystać tę książkę jako punkt wyjścia do przewrotnego studium o budowaniu postaci kobiecej w literaturze. Czytając kolejne narzekania i złorzeczenia Máraiego, podejrzanie często dochodziłem bowiem do wniosku, że największą bohaterką tej książki (choć niemal na jej kartach nieobecną) jest Lola (zwykle tytułowana L.), żona Máraiego, która mimo wszystko zdołała z nim tak długo wytrzymać.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *