Type and press Enter.

FASTRYGA K4, OBRAZ PAWŁA ARMATY / BLEJTRAM #22

Siedzimy z Pawłem na Dziole, u niego w ogrodzie, popijamy wino zmieszane z wodą ze studni, gadamy o niczym, w trawie leżą dwa psy, jeszcze spokojne, ale powoli zapadający wieczór zaraz wybudzi całą orkiestrę nocnej filharmonii, trzeba będzie rozpocząć wartę wokół domu i każdy niepokojący hałas oszczekać. Siedzimy tak, kolory zmieniają się, świat blaknie, Paweł wzdycha nagle, czym daje znać, że trzeba w końcu pogadać o czymś ważnym, i powiada, że przyszła właśnie najważniejsza dla niego pora. Tuż po zmierzchu, albo tuż przed świtem, ten moment w którym świat, choć jeszcze / już widoczny, jest już / jeszcze wygaszony. Krajobraz powoli wyzbywa się szczegółów, pozostają bryły, linie, kształty. W końcu, patrząc na las, można zobaczyć nie zbiorowisko drzew, ale właśnie las – zbitą, zwartą bryłę lasu.

Wstajemy więc, rozglądamy się po okolicznych dziołach. Domy, drogi, lasy i pola porastające ich łagodnie opadające zbocza powoli się rozmywają, szarzeją, znikają, świat gaśnie, pozostają same dzioły i my na jednym z nich. I jeśli by tak spojrzeć z oddali to i my na tym naszym Dziole rozpływamy się, tracimy kontury, znikamy, nie zaburzamy już swoją obecnością doskonałego kształtu wygaszonego świata. Jest tylko pofalowana ziemia podkarpackiego krajobrazu i zawisłe nad nią ciemniejące, rozświetlane pierwszymi, nieśmiałymi jeszcze przebłyskami gwiazd niebo. Wieczór i poranek, dzień ósmy.

Człowiek czuje się wówczas dziwnie nie na miejscu, podskórnie wstydzi się z lekka, że podczas gdy wszystko znika, on czemuś zniknąć nie może. Ale jeśli ten wstyd jest wystarczająco silny, a człowiek ma pewne wyczucie taktu, to mimo braku znikania, może się on silić na pewną transparentność, przezroczystość. Na to, by ograniczyć bycie do patrzenia, by nie zasłaniać samemu sobie świata, by patrząc na to, co wkoło, w końcu widzieć coś innego niż siebie samego, pozwolić światu być światem: niech las będzie lasem, niech dzioł będzie dziołem, ziemia ziemią, gwiazda gwiazdą, chmura chmurą… bez tego nachalnego „ja” upierającego się, że widzi wszystko pod jedynym właściwym i prawdziwym kątem. Tymczasem moje patrzenie jest tylko jednym z wielu patrzeń, a nawet wszystkie patrzenia na raz nie zobaczą prawdy o lesie, chmurze, dziole.

A zatem przezroczystość jest konieczna, żeby chociaż cień tej prawdy, co drzemie gdzieś głęboko zaszyta pod każdą z rzeczy dojrzeć. Nie wszędzie da się to dostrzec, świat gaśnie różnie w różnych miejscach. My, mieszkańcy płaskich ziem na zachodzie, nie dostrzegamy nawet połowy tych rzeczy, tutaj wszystko gaśnie naraz, jeden horyzont, jedna płaszczyzna. Mrugniesz w złym momencie i już po wszystkim, musisz czekać do jutra. A tam, hen, na południu i wschodzie stajesz i patrzysz a przed tobą kolejne warstwy, kolejne dzioły, wzgórza, góry – i wszystko tam gaśnie w pojedynkę, osobno. Ziemia jest kalejdoskopem, rozbijającym każdy zachód, każdy zmierzch na dziesiątki odbić, noc postępuje niejednorodnie, skokowo, patrzysz i wiesz, że w którymś z kolejnych skoków przyjdzie i po Ciebie.

Dzień wcześniej nieopodal Wadowic w domu u Marcina siedzimy i jemy najlepszą karkówkę świata, i połowa rozmów idzie właśnie w ten krajobraz i nagle Marcinowy Tata mówi jak to jest, gdy słońce zachodzi już za jedną górą, jest już zatem wieczór i zmrok, ale góra po drugiej stronie rozświetla się dopiero światłem zachodu, jest zatem zachód bez zachodu i nagłe złoto w tym zmroku. To jak bycie w paszczy wieloryba, myślę sobie – jakaś prawda o wschodach i zachodach, o byciu na ziemi pod niebem, której my, płaskoziemcy, nigdy w pełni nie dostrzegamy. (Coraz mniej dziwię się Marcinowej przenikliwości!)

Jeśli zobaczysz wystarczająco dużo takich gaśnięć, wschodów i zachodów, jeśli wieloryb połknie Cię wystarczającą ilość razy, zaczynasz inaczej widzieć to bycie pod niebem. Przede wszystkim, jak widzisz takie rzeczy, to chcesz szukać tych prawd wypływających spomiędzy kolejnych warstw świata, przeczuwasz, że gdzieś pod spodem coś jest, powoli uczysz się nie zasłaniać samemu sobie tych rzeczy, wyczekiwać na gaśnięcie, uproszczenia. W ziemi, górze, lesie, chmurze, niebie, powietrzu, w obrazie, w książce, w wierszu, w innych ludziach.

Twórczość Pawła Armaty jest chyba owocem takiego właśnie patrzenia i widzenia. Jest syntezą świata. Ten jego obraz, jedna z Fastryg opatrzona numerem K4 to jest prawda o ciemnej chmurze, zawisłej na niebie jasnym; to jest prawda o strukturze wiatru i powietrza pociętego w kolumny, zawisłe ciężkim niebieskiem nad moją głową. Ciężkim niebieskiem, o którym ja na co dzień nie myślę, bo świat gaśnie tutaj zdecydowanie za szybko. Pawłowi przychodzi to chyba intuicyjnie – pokazuje świat wprost, świat jest u niego światem, sam twórca jest tu zawsze przezroczysty, nieobecny. Tworzy swoje obrazy tak, jakby pisał haiku, nie umiem pozbyć się tego skojarzenia. Kilka kształtów mówiących o świecie dobitniej, trafniej i pełniej niż najszczegółowszy pejzaż.

Gdy Paweł pokazywał mi ten obraz, trzymał go do góry nogami, dlatego dla mnie chmura automatycznie stała się Dziołem – wyrywającym się ku jasnemu niebu kawałem ziemi, na którym spędziłem kilka sierpniowych dni, w trakcie których, gdy nikt nie patrzył, matowiałem, robiłem się trochę przezroczysty, uczyłem się patrzenia.

Obraz dostałem na własność, wisi teraz nad moim łóżkiem i co rano patrząc na niego przypominam sobie o konieczności bycia przezroczystym zmatowieńcem (pozdrawiam resztę zmatowieńców z Ziem Pomiędzy!), jeśli chodzi o patrzenie na świat.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *