Można dość przewrotnie stwierdzić, że nazwanie Przyczajonej grozy „starym dobrym Lovecraftem”, w pełni wyczerpuje wymagania zarówno opisu, rekomendacji, jak i recenzji książki, to powinno wystarczyć, żeby do lektury zachęcić wszystkich tych, którzy pisanie mistrza grozy już znają, możemy zatem założyć, że robota zrobiona, pora na dżymkę.
No ale ktoś może jeszcze nie zna, ktoś może jeszcze nie czytał, nie wie co się święci, albo raczej – co się bezcześci. Ktoś może przecież nie wiedzieć, co oznacza, że książka to „stary dobry Lovecraft”. Takie osoby mogą czytać dalej.
Już na wstępie pragnę zaznaczyć, że horroru, jako takiego nie trafię, a to dla tego, że będąc jeszcze małym gówniakiem przez przypadek natknąłem się na serialową ekranizację To Króla Stefana. Rodzice powiedzieli – „nie patrz, bo to horror” – a ja nie wiedział, co to jest ten horror, a skoro tajemnicze słowo brzmiało podobnie do kolor, uznałem, że patrzeć należy tym bardziej, gdyż najpewniej czeka mnie spotkanie z czymś kolorowym i wesołym. Resztę dnia przepłakałem, resztę życia straszenia nie lubię.
Ale mimo to do Lovecrafta wracam jak komar w sierpniową noc do mego wystającego spod kołdry zadu. Bo mimo że to ojciec współczesnego horroru, to o jego twórczości wolę myśleć za pomocą słowa groza. Różnica jest mniej więcej taka, że o ile horror kojarzy mi się ze straszeniem, o tyle w przypadku grozy na pierwszym planie zawsze stoi tajemnica, zaraz za nią niepokój i płynąca z niego atmosfera, straszenie pozostaje – takie mam wrażenie – na dalszym planie. Właśnie – tajemnica, atmosfera i niepokój. Ich stężenie w pisaniu Lovecrafta jest ogromne i wywołuje we mnie coś na kształt oczarowania. Oczarowania, które pojawiło się już przy pierwszym kontakcie, a potem powracało przy każdej kolejnej lekturze.
I tak samo jest w przypadku Przyczajonej grozy. Sześć opowiadań wybranych i brawurowo przetłumaczonych przez Macieja Płazę, to sześć spotkań z niewiadomym, ciemnym, nie dającym się przejrzeć, ani zrozumieć żywiołem. Pisanie Lovecrafta to zazwyczaj takie właśnie spotkanie, spotkanie człowieka z czymś większym i ciemniejszym od niego samego (to poniekąd pocieszające, przeczytać, że jest na świecie coś ciemniejszego niż człowiecze serce!) – czy będą to przedwieczne bóstwa, zgroza z innych wymiarów, czy też kolosalne kosmiczne siły. Autor jest zresztą doskonale świadom świata, w którym sam się znalazł – jeszcze kilka dekad wcześniej hucznie ogłaszano, że do końca XIX wieku cała nauka zostanie zamknięta, cały świat wyjaśniony i zrozumiany. A potem pojawiła się teoria względności i mechanika kwantowa, okazało się, że świat jest niepokojąco większy, my zaś niepokojąco mniejsi niż wcześniej myśleliśmy. Lovecraft zdaje się to doskonale rozumieć i wykorzystywać.
Przedmiot grozy w jego opowiadaniach jest często zaledwie zarysowany, wielokrotnie pozostaje w ogóle nieopisany, nienazwana zgroza pojawia się co i rusz. Jest taki świetny moment w Przypadku Charlesa Dextera Warda, w którym jeden ze świadków przerażających wydarzeń, skwapliwie i drobiazgowo zapisuje relację z tego, co zobaczył, potem zaś jego notatki giną i do czytelnika dociera tylko nikła informacja, że tamten zobaczył coś nienazwanego i przerażającego. Reszta tonie w gęstej tajemnicy. Zresztą sami bohaterowie niejednokrotnie wypierają to, co widzieli, zdając relację piszą nieraz jedynie, że wzdragają się na samą myśl i dla swojego zdrowia pomijają wszystkie szczegóły, nie ukrywają zresztą, że nie rozumieją tego, co widzieli, że opowiadają o sprawach niepojętych.
Wspomniane już wyżej opowiadanie, Przypadek Ch. D. Warda to serce tej książki – rozlewa się w zasadzie do rozmiarów małej powiastki, ciągnie wiele wątków, dzieje się zresztą na dwu planach, przywołuje bowiem wątki z dalekiej przeszłości i zestawia je z wydarzeniami obecnymi. Poza niewysłowioną grozą, jest to przede wszystkim opowieść o dziwnej przemianie pewnego młodzieńca, o tym jak nagle przestaje być sobą, jak jego osobowość wykrzywia się ku przerażeniu rodziny i bliskich. Taka groza związana z tożsamością, z byciem i niebyciem sobą, z utratą zmysłów, mocno przywodzi na myśl Edgara Allana Poego, choć Lovecraft te zagadnienia szalenie przeinacza i zniekształca, wplata je w rytm wielkich kosmicznych opowieści i daje do zrozumienia, że zarówno bohaterowie, jak i czytelnicy widzą zaledwie niewyraźne skrawki całości, rozumiejąc przy tym jeszcze mniej. Genialny tekst!
Ten sam motyw – przemianę osobowości – znajdziemy w znacznie krótszym i prostszym, choć nie mniej dobrym opowiadaniu Coś na progu. Również tutaj bohaterowie z niepokojem oglądać będą osobliwą przemianę swojego znajomego i domyślać się mrocznych przyczyn takich albo innych zachowań. Oba opowiadania, w czymś na kształt śledztwa powoli scalają fragmenty tajemnicy w coraz wyraźniejszy, jednocześnie coraz ciemniejszy obraz.
Zresztą ten motyw bohaterów pociąganych przez wielką tajemnicę pojawia się w zasadzie każdym tekście zbioru – bohater przyczajonej grozy szuka rozwiązania morderstw, masakr i zaginięć na pewnym wzgórzu, bohater Opuszczonego domu przeprowadza kronikarskie śledztwo, przez coraz bardziej niepokojącą historię pewnego domu, po czym konfrontuje się ze złem bijącym w jego sercu… Każdy z tych bohaterów doskonale wie, że dla swojego dobra nie powinien robić tego, co robi. Ale wielka i ciemna tajemnica ma tę nieokiełznaną moc przyciągania, którą zresztą odczuwa też sam czytelnik – akapit po akapicie – ja przynajmniej odczułem.
Do lektury Przyczajonej grozy szalenie zachęcam, sam się cieszę, bo gdzieś na półce mam jeszcze parę zaległych tekstów Lovecrafta, jak tylko znajdzie się czas, będą nadrabiane, nie mogę się już doczekać!