
Dawid Bowie śpiewał swego czasu o pająkach z Marsa, zapewne nie przeczuwał wówczas, jak cudownym okazać może się połączenie pajęczaków z fikcją naukową, tak samo jak ja, gdy sięgałem po Dzieci czasu Adriana Tchaikovsky’ego. Już w pierwszym akapicie chcę jasno zaznaczyć: książka jest genialna, a poniższe akapity składać się będą z ochów i achów na jej temat.
Ale od początku. Najbardziej w science fiction cenię spotkania z nieznanym — te momenty, w których autorzy wybiegają wyobraźnią do rzeczy niestworzonych i starają się je zamknąć w zgrabnej formie książkowej (lub innej) opowieści. Jak cudowne są te zetknięcia z nieznanym, odważne koncepcje, w których każda kolejna scena zadziwia nas, bo zwyczajnie nie wiemy, w jaką stronę całość się potoczy, jesteśmy jedynie gośćmi w światach, które zaledwie częściowo rozumiemy. To poniekąd przyznanie: jest jeszcze w świecie miejsce na tajemnicę, na zdziwienie, niepewność.
Dzieci Czasu kupują mnie już samym zarysem swojej zawartości — książka opowiada bowiem o cywilizacji technicznej założonej na pewnej odległej planecie przez pająki! Krzykliwy i dziwny pomysł to jedno, ale realizacja to coś zupełnie inna sprawa, na której można polec, ale tutaj z radością napisać muszę, że Adrian Tchaikovsky odwalił genialny kawał roboty. Z każdym kolejnym rozdziałem, jego świat staje się bardziej i bardziej złożony, fascynujący, zaskakujący.
Podczas całej lektury nie mogłem wyjść z podziwu nad tym, jak szczegółowo i finezyjnie autor wymyślił każdy z elementów opowieści, a potem połączył je z sobą, tak by stworzyły wiarygodny obraz społeczności zbudowanej na zupełnie innych zasadach i to pod każdym kątem! Pająki budują złożoną teologię wokół krążącego po orbicie satelity — autor drobiazgowo rozpisuje dogmaty ich wiary. Gdy zaś wybucha pajęczo-mrówcza wojna, dostajemy wyczerpujące opisy ośmionożnej myśli taktycznej i zbrojeniowej. Pajęcze społeczeństwo działa według określonych, logicznych, powoli zmieniających się w czasie zasad. Każdy z tych elementów jest świetny.
Jedną ręką pisze Czajkowski historię powstania pajęczej cywilizacji, z kolei drugą zajmuje się resztkami ludzkości, które pakuje na błąkający się między gwiazdami statek arkę, na którym koloności i opiekująca się nimi załoga przemierzają wielką pustkę w poszukiwaniu nowego domu. Bunty na pokładzie, gasnąca nadzieja, wielkie rojenia dowódców… dużo, dużo dzieje się po drodze, statek w końcu trafia jednak na planetę doskonałą do życia. I tutaj obie opowieści spotykają się.
Padają oczywiście pytania o dialog, o to czy wspólne życie na jednym świecie jest w ogóle możliwe? A może możliwa jest jedynie wojna i zniszczenie? Jest tu zaskakująco głęboka myśl o ludzkiej naturze, tym bardziej zaskakująca, że niby w lustrze autor odbija ją i porównuje z naturą pajęczą, którą wydumał sobie w skutek srogiego światotwórstwa. Dzieci czasu to jest twór cholernie pojemny — i wcale nie chodzi o to że książka jest spora i ma niemal 700 stron — nawet jak na te spore rozmiary, dostarcza zaskakująco dużo.
Trzeba powoli zamykać ten tekst, zanim nie doszło jeszcze do nieopanowanego tryskania entuzjazmem! Dodam jeszcze na koniec, że czytałem książkę jako osoba z arachnofobią i nie — opowieści o pająkach wcale mnie nie odstręczały. Być może przez wyjątkowo ubogą wyobraźnię, nie wiem. Sprawdźcie jak będzie u Was!
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy
książkę, do testów na ludziach, dostaliśmy od Wydawnictwa Vesper.