Type and press Enter.

Paradoks Lindgrena – czyli jak gawędzić o ułomności

Grafika nawiązująca do książki "Legendy" Torgny Lindgren

Jeśli pytasz, to znaczy, że wiesz — ale jednocześnie wątpisz w swój świat. Oto paradoks Lindgrena. Legendy są raczej bajaniem, nie ma tu dziadka ani babci — jest za to suchy jak północny wiatr w samym środku sztokholmskiej przystani Skandynaw, który zawsze chciał trafić do prostych ludzi. A ci, być może, już nie istnieją. A jak inaczej upewnić się, że osiągnie się cel, jeśli nie gawędą? I tak czujemy się jakbyśmy znów mieli ledwie parę wiosen, ale jeszcze nie byliśmy śpiący, więc czekała nas bajka. Jak każda dobra bajka — ta także łączy elementy folkloru, religii i rzeczywistości. A jak każda doskonała opowieść — niesie w sobie więcej brutalnej prawdy niż słuchacz chciałby przyznać.

Wizje, przypowieści czy po prostu opowiadania z pogranicza fantastyki traktują alegorycznie o sprawach prymarnych, jednak wciąż ocierając się jak chciwy uwagi kot o metafizykę. To nie są opowieści stworzone, by ubawić — każda skandynawska dusza przekręciłaby się wtedy w sobie. To w końcu nie jest naród ciepłego i spontanicznego lata, nawet największa słodycz ma tu posmak jałowca. 

Okładka książki "Legendy" Torgny Lindgren
„Legendy”, Wydawnictwo ArtRage, 2024

Tak też jest i u Lindgrena, mrok miesza się z ludowością, alegoria przechodzi w obyczajowość a wszystko i tak przykryte jest kamieniami egzystencjalnego ciężaru. Legendy to zbiór naszych błędów, obraz naszych ponownych narodzin i obcowania z losem. Ten zbiór stanowi dowód na to, że nawet kilkustronicowe teksty mogą zawierać w sobie swoistą metanarrację naszego świata.

Najlepiej oddaje to chyba opowieść, czy może pewnego rodzaju mit o Freii, która z jednej strony jest opowieścią o związkach, a z drugiej o rodzicielstwie. Chociaż zawiera się w sześciu zaledwie kartkach, przedstawia chyba każdy zarzut jaki mogą mieć do siebie zarówno kochankowie, jak i rodzice. Nigdy żaden zarzut nie pozostaje przytoczony wprost, są tylko symbole, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się na teatralnej scenie. Jest wyłącznie podszeptem alegorii, tą malutką nicią, która sprawia, że inaczej patrzymy na siebie i bliskich.

Do tego wszystkie myśli stanowią migawki — choć ewidentnie są wynikiem głębokiego namysłu, to jednak jedynym co je wiąże, to życie, które wydaje się już przeciekać przez palce, jak naszym postaciom. Przyczepiają się do myśli i sprawiają, że można odnaleźć zawarte w nich sytuacje i w naszym życiu, jednak dzięki zewnętrznemu spojrzeniu widzimy je chłodno, oceniająco i boleśnie prawdziwie.

Pokazują, że niezależnie od wszystkiego łączy nas nie tylko poczucie absurdu, bo przecież nie raz chcieliśmy zawołać: „Ale jak to, to to jest moje życie?!” Łączą nas również małe momenty, które jak kajdany na zawsze spajają nas w opowieść. Stają się naszą alegorią, bo kto nie przyrósł do miejsca strachem, tylko dlatego, że wydawało mu się, że zawsze będzie jeszcze czas? Kto samolubnie nie więził nigdy czyjegoś ducha? Kto zagubił swoje serce i w momencie ostatecznej rozpaczy nie wybrał za namową pierwszego lepszego? To tylko kilka obrazów. Nawet gdy prześladujemy się własnymi winami, nie sposób zaprzeczyć słowom: „nie istnieje człowiek, który (w pełni) winiłby samego siebie”.

Udało mi się chyba przetworzyć dzięki tej opowieści moment obezwładniającej słabości i zależności, w którym, zdaniem opowieściowego boga, zawiera się człowieczeństwo; w końcu wszyscy jesteśmy po części ułomni. Ale zawsze w tych momentach jest z nami absolut, bo to również swoisty sposób na roztrzaskanie sobie głowy. Po wszystkim zostają żyjący — bo to oni muszą zawiadywać cudzym odejściem. Nie znajdziemy tu jednak łatwych prawd na koniec, a jedynie odbicia nas samych, może lepiej unaocznione przez chłodnego narratora, nie będzie tu też morału czy rozwiązań, jedynie bolesna prawda, którą możemy przecież zapomnieć tuż po domknięciu książki. W końcu to tylko gawęda o ludzkiej ułomności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *