Type and press Enter.

Wielkie miniatury – Marcel Schwob

Państwowy Instytut Wydawniczy, na całe szczęście już nie w likwidacji, postanowił przypomnieć polskiemu czytelnikowi Marcela Schwoba, wznawiając w jednym tomie jego cztery, wydane dotychczas osobno nad Wisłą dzieła. Ten stosunkowo młodo zmarły francuski pisarz, którego twórczością inspirowali się chociażby Borges czy Bolaño, uprawiał prozę bardzo autorską, składającą się z fragmentów i skrawków, w której niedopowiedzenia dominują nad dopowiedzeniami.
Wypełniające ten tom teksty skrzą się bezczelną, choć nieoczywistą ironią i zmuszają do częstych przystanków w czytelniczej podróży, bo niewiele słów służy do wyrażenia wielu znaczeń. Tego koncentratu prozy nie sposób pochłaniać w sposób ciągły, bez rozwadniania myśli Schwoba ich własnymi imitacjami, bez przerw na przyziemne zatrudnienia.

We wstępie do pierwszego, tytułowego zbioru tekstów, postuluje autor, wbrew obowiązującej tradycji dziejopisarskiej, poszukiwanie indywidualnych, specyficznych cech osobowości postaci historycznych. Następnie zaś przewrotnie ten postulat realizuje, bo zza opisywanych przez niego, silnie naznaczonych indywidualnością, na poły prawdziwych, na poły fikcyjnych losów jednostek ludzkich wyłaniają się ogólne prawidła, którym te jednostki, choćby najoryginalniejsze, wspólnie podlegają. Co więcej, te specyficzne rzekomo i jednostkowe cechy nierzadko wskazują paralele i odwołują się do innych postaci niż opisywane. Bywa, że postaci te nietrudno zidentyfikować, bo antyreligijna miejscami wymowa „Żywotów” nie jest tajemnicą, ale to tylko mała część prawdy.
Warto przy tym zaznaczyć, iż na bohaterów wybiera sobie Schwob zarówno osoby słynne, jak i zupełnie nieznane, nie czyniąc między nimi rozróżnienia. Na kilku stronach daje dwa, trzy epizody, które łącznie składają się na żywot danej postaci i jej wnikliwą charakterystykę. Portretuje szaleńców, wykolejeńców, błędnych rycerzy, ludzi owładniętych bez reszty jakąś ideą, a historie te, mimo lekkiego, kpiącego tonu, nieodmiennie kończą się źle, czy też kończą się dokładnie tak jak wszystkie inne ludzkie historie, ale jednak przedwcześnie, bo żarliwe idee charakteryzują się nieokiełznaną żarłocznością, szczególny apetyt przejawiając wobec zdrowego rozsądku i poszanowania dla norm. Wymowa „Żywotów’ jest zatem tak naprawdę bardzo ponura.
Nic tu nie jest pewne – ani stosunek faktu do fikcji, ani faktyczność bądź fikcyjność intertekstualności, która narzuca się odbiorcy. Mogłabyż swobodna Kasia Koronkarka być tą samą niewiastą, której urokowi nie był w stanie oprzeć się ksiądz Hieronim Coignard? Tego nie wiemy i wiedzieć nie będziemy. Wszechobecna u Schwoba ironia nakazuje najwyższą ostrożność przy orzekaniu o tym dziele, dowodzącym, jak łatwe jest mitologizowanie tych, których już nie ma obok.
Każde z czterech dziełek ma innego tłumacza; i mimo autorytetu, jakim cieszy się Leon Schiller, jego tłumaczenie „Żywotów”, choć niepozbawione smakowitych sformułowań, wydaje mi się najsłabsze, bo przeszarżowane. Jego stylizacja sprawia miejscami wrażenie wysilonej, pozbawionej lekkości i gubiącej rytm.

Kolejny utwór, „Krucjata dziecięca”, odwołuje się do niesławnego epizodu z trzynastego wieku i w serii krótkich introspekcji daje wgląd w możliwy stosunek do niego różnych warstw społecznych, odsłaniając cały szereg niskich motywacji stojących za brakiem przeciwdziałania temu tragicznie chybionemu i okrutnemu przedsięwzięciu.

W „Księdze Monelli” unieśmiertelnił Schwob swą miłość, zmarłą na gruźlicę młodą damę lekkich obyczajów. Próbując uporać się ze swoim bólem, docieka istoty kobiecości, jej odrębności, rysując portrety damskich archetypów. Ten utwór, zawierający najgłębsze ze wszystkich utworów tomu filozoficzne treści, podoba mi się najmniej, nie ze względu na rzeczone treści jednak, tylko z powodu przesadnego zadęcia, atakującego czytelnika zwłaszcza w prologu. Śmieszą mnie takie podniosłe recytacje, z emfazą próbujące zawrzeć w mętnych słowach bardzo niekiedy przyziemne tajemnice życia. Więcej tu bajdurzenia niż konkretu, choć z czasem robi się lepiej.
W „Księdze”, inaczej niż w „Żywotach”, opowiadanka dryfują najpierw bardziej w stronę impresjonizmu zmiksowanego z symbolizmem, opisują tylko chwilę, krótki wycinek czasu. Te pierwsze, portretujące małe i bardzo dziwne dziewczynki, bynajmniej mnie nie zachwyciły; wywołany prologiem niesmak minął dopiero, gdy warstwa alegoryczna uległa skonkretyzowaniu, łącząc się z przejściem do formy baśniowej. Szczególnie „Dziką” można by włączyć do kanonu lektur szkolnych, ale i dawać do czytania kobietom w każdym wieku, coby zerwały z siebie pęta konwenansu i odnalazły wewnętrzną wolność, co mogłoby się wiązać z licznymi doraźnymi korzyściami również dla brzydszej połowy ludzkości.
Wróćmy jednak do głębszych treści. Na potrzeby przepracowania zgonu Vise-Louise stworzył autor bardzo ciekawą filozofię, postulującą wolność od bagażu wspomnień i namiętności, koncentrującą się na tu i teraz, ocierającą się z jednej strony o buddyzm zen i taoizm, z drugiej o stoicyzm. Dodatkowo, podejmując grę ze Schwobem, niektórymi dwudziestowiecznymi pisarzami z grupy OuLiPo, a wreszcie autorem posłowia Janem Gondowiczem i uciekając się do słynnej już, a także wygodnie pojemnej instytucji plagiatu przez antycypację, można w tej myślowej gmatwaninie odnaleźć również elementy fenomenologii Husserla, egzystencjalizmu Heideggera i Bubera, holizmu Bergsona oraz psychoterapii Gestalt Fritza Perlsa. Taka to ze Schwoba zdolna bestia była!

Największym zaskoczeniem zbioru są jednak „Mimy”. Wzorowane na krótkich scenkach obyczajowych Herondasa, miniatury Schwoba dają pogląd nie tylko na codzienność starożytności, ale i na pewne ogólne reguły rządzące stosunkami międzyludzkimi, ze szczególnym naciskiem na miłość.
Poszukując sposobów na pogodzenie się z losem ludzkim, wraca Schwob w „Mimach” do mądrości sprzed wieków, garściami czerpiąc z symboliki mitologicznej, która dostarcza mu kolejnego rozwiązania problemu leżącego u podłoża „Księgi Monelli”. Łyk wody letejskiej jawi się więc jako zbawienie od bolesnej konieczności pamiętania, od świadomości utraty największego skarbu.
Niektóre z „Mimów”, jak „Uwieńczony dzban”, „Sześć dźwięków fletni” czy „Wino Samos” są niewiarygodnie urzekające i wznoszą się na poziom mistrzowski. Jeśli będziecie się wahać, czy warto sięgnąć po cały tom, w ramach próbnego przelotu można się z nimi podstępnie zapoznać w księgarni, co będzie tym łatwiejsze, że z racji na ich konsekwentną jednostronicowość, wystarczającym ku temu pretekstem będzie zawiązanie sznurowadła.

Wszelkie wahanie stanowczo jednak odradzam. We wszechobecnym zalewie literackiego śmiecia trudno jest wyłowić coś wartościowego. Tymczasem do Schwoba warto zajrzeć dla samej charakteryzującej go odrębności; cóż dopiero powiedzieć o talencie, dowcipie i powodzeniu u ladacznic?

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *