Jakiś czas temu, podczas podcastu „Zwyciężony” na kanale Stowarzyszenie Inicjatywa Kulturalna, ubolewaliśmy nad faktem, jak mało naukowców decyduje się dzisiaj na tworzenie fantastyki – i to w tym „najtrudniejszym” wydaniu, czyli hard sf. Oczywiście nie jest tak, że żaden z nich nie próbuje swoich sił w gatunku, ale jeśli porównać drugą połowę XX wieku z czasami obecnymi, nie można nie dostrzec tendencji spadkowej.
A rzecz to niezwykle ważna, tak myślę, bo komu łatwiej przyjdzie pisać o nauce, ubierając ją w fantastyczne szaty, jeśli nie naukowcom?

Dlatego ucieszyłem się niezmiernie, kiedy kilka tygodni po nagraniu odezwał się do nas, tym razem tu, na Statku, Michał Remiszewski, proponując lekturę swojego powieściowego debiutu – „Wieloraka emergencja”, zaliczanego właśnie do twardej fantastyki naukowej.
Zrządzenie losu niebywałe! W końcu wszechświat odpowiedział na nasze wieczne utyskiwania!
Muszę jednak przyznać, że podczas czytania nie było już tak kolorowo – z wielu względów. Ale pomału.
„Wieloraka emergencja” opisuje losy pewnego naukowca – Alana Thibodeau – biorącego udział w międzygwiezdnej misji kolonizacyjnej na potężnym statku Enemaos. Główny bohater niespodziewanie zostaje wybudzony z hibernacji na długo przed dotarciem do celu i zmuszony do pomocy kryminalistom, którzy w między czasie przejęli władzę na pokładzie. A w czym biedny Alan miałby pomóc przestępcom, spytacie. Ano jest jeden mały problem… Otóż podróżujący z prędkością podświetlną Enemaos zalewa woda nieznanego pochodzenia.
Tyle o fabule, czas ponarzekać.
Po pierwsze: to nie jest książka należąca do twardej fantastyki naukowej, wbrew zapewnieniom wydawcy, który na swojej stronie pisze o niej: „Hard science fiction na najwyższym poziomie.” Stwierdzenie to wyrządza powieści olbrzymią krzywdę, bo i nastawia czytelnika na kontakt z dziełem co najmniej zbliżonym do „Ślepowidzenia” Petera Wattsa.
Tymczasem „Wieloraka emergencja” jest przede wszystkim książką przygodową, może nawet młodzieżową. Co prawda, i należy to podkreślić, występują tu wątki charakterystyczne dla „harda” – czyli poszanowanie praw fizyki – ale niewiele to zmienia. Chodzi tu o przygody rodem z gier RPG (do czego jeszcze wrócimy).
Dlatego też kreowanie powieści na wybitne dzieło fantastyczne odbieram jako zachowanie pretensjonalne i nietakt. Jestem przekonany, że bez tego bawiłbym się dużo lepiej, od początku nastawiając się na niewymagającą przygodówkę. Ponadto uważam, że „Wieloraka emergencja” może się świetnie sprawdzić jako książka dla młodszego czytelnika, stawiającego pierwsze kroki w fantastycznych światach. Pozwoli mu poczuć fascynację podróżami kosmicznymi, jednocześnie wyjaśniając część zawiłości fizycznych (dość prosto i zrozumiale, o czym też warto pamiętać).
Dlaczego więc nie reklamować książki w adekwatny sposób, zamiast sztucznie i na siłę podpinać ją tam, gdzie miejsca dla siebie nie znajdzie?
Niestety przynależność gatunkowa to nie jedyna bolączka „Wielorakiej emergencji”.
Całość od początku do końca kojarzyła mi się z grami RPG. Rozdziały przypominały kolejne questy typu: idź, znajdź, przynieś. Rozpoczynały się w głównej bazie, gdzie rozmawiamy z kolejnymi NPC, po czym ruszamy w świat. Nawet Enemaos, po którym wędrowali się bohaterowie, do bólu wpisuje się w schemat map kolejnych lokacji, stopniowo odkrywanych z „fog of world”, gdzie wbija się levele i zdobywa ekwipunek.
Kuleje też kreacja postaci. Trudno uwierzyć w ich realność, w czym nie pomagają ich irytujące zachowania i na zmianę wygłaszane głupoty z mądrościami. Rolę Mount Everest odgrywa tu Rose – przyjaciółka Alana – która nie dość, że swoje poglądy wygłasza jako prawdę objawioną, to wyraźnie hołduje postawie egoistycznej i pozbawionej logiki. Nie dopuszczając do siebie zdania innych, narzuca otoczeniu swoje, powszechnie używając argumentacji: bo tak mi podpowiada intuicja. O matko, jak ja jej źle życzyłem…
Niesamowitym geniuszem wykazał się też pomysłodawca taniej siły roboczej na statku kolonizacyjnym budowanym przez sto lat. Widzę to wyraźnie… Zebranie zarządu, planowana jest inwestycja warta biliony dolców, nagle wstaje gość i rzuca: chłopaki, a może zróbmy drugą Australię i na robotników dajmy przestępców. Takich wiecie, najgorszych z najgorszych. Po co nam tu, na Ziemi, jak mogą tam zapierdzielać. Ale no, żeby nie byli źli, to dajmy im wszczepki sprawiające, że są dobrzy, pod kontrolą.
No i miałoby to sens, gdyby się nie okazało, że wszczepki przestają działać, kiedy WiFi się wyłączy (ironizuję, ale do tego całość się sprowadza), a potem zdziwienie, że przestępcy zachowują się jak przestępcy.
Naprawdę nikt nie ogarnął zabezpieczenia na takie chwile w projekcie za biliony dolarów, realizowanym przez sto lat?
Remiszewski ma dużą wiedzę, to widać od razu. Niestety stara się czytelnikowi opowiedzieć o wszystkim, co nie zawsze jest dobrym pomysłem. Bohaterowie książki nie stronią od monologów na wszelakie tematy: od nauki przez filozofię po religię, nawet jeśli nie ma to żadnego znaczenia dla fabuły. Niejednokrotnie przypomina to akademickie wykłady, rodem z tych, przy których można zasnąć, zwłaszcza kiedy siedzisz w ostatniej ławce. A nie wątpię, że nie o to autorowi chodziło. Szukał on głębi i skłaniał do refleksji – w tematach ważnych, ale niestety spłyconych.
Zaznaczmy przy tym, że to częsty grzech debiutantów piszących o czymś, co tak dobrze znają i kochają: chcą się tym podzielić. Za wszelką cenę!
Może i nie raziłoby to tak w oczy, gdyby nie sprowadzało się do opowiadania świata poprzez dialogi. To już sprawa czysto subiektywna, ale osobiście nie lubię, kiedy dosłownie wszystko tłumaczy mi się w wypowiedziach postaci. Dlaczego? Otóż cierpi na tym mozolnie budowany autorytet bohaterów – no bo jak to, skoro on taki mądry, to po co mu wykładać podstawy podstaw.
Trudno mi też było uwierzyć w wykreowany świat. Począwszy od interludiów, w formie retrospekcji, mamy tu rok 2985, co w trakcie powieści rozciąga się na mniej więcej kilkaset lat do przodu. Remiszewski przedstawia ludzkość jako cywilizację rozwiniętą, jednak… nie aż tak bardzo. To tak naprawdę społeczeństwo będące ledwie krok (no, może dwa) przed nami. Niby mają wszczepki do mózgu, komputery w głowie, rozszerzoną rzeczywistość, AI, ale to wciąż raczkujące technologie, od których my, dzisiaj, wcale nie jesteśmy tak daleko. Nie mówię, że jutro czy pojutrze wejdziemy w świat z „Wielorakiej emergencji”, lecz niezbyt pocieszająca to myśl, że zajmie nam to tysiąc lat.
Znam wydawnictwo, które powiedziałoby, że w powieści tej jest za mało gadżetów. Ja ograniczę się do stwierdzenia, że to nowa wersja wiecznego średniowiecza, w którym ludzkość nie jest w stanie postawić kropki nad i, stając się pełnoprawną cywilizacją typu II.
No dobra, ale czy to książka aż tak zła, jak ją przedstawiam?
Nie. To może i niezła przygodówka, ale skoro chciano, aby była hard sf, tak też ją oceniam.
Niemniej należy wspomnieć o dwóch wątkach, które mi się spodobały. Pierwszy: ewolucja sztucznej inteligencji w symulowanym środowisku – nie chcę zdradzać fabuły, ale był to naprawdę zgrabny fragment. Drugi: tytułowa wieloraka emergencja – świeżości w tym nie ma, ale też nie musi być, bo są to doskonale sprawdzające się w sf schematy.
Na koniec słów kilka na osłodę. „Wieloraka emergencja” to debiutancka powieść Michała Remiszewskiego, ze wszystkimi mniejszymi i większymi grzeszkami debiutów. Wydaje się jednak, że autor ma coś więcej do powiedzenia. Szczerze liczę, że nie poprzestanie wyłącznie na tej powieści. Bo jeśli doszlifuje warsztat, znajdzie swój własny styl i wreszcie – przyjdą do niego nowe historie, możemy się w końcu doczekać kolejnego naukowca-pisarza fantastyki naukowej.
W dodatku piszącego po Polsku.
Za egzemplarz książki dziękujemy wydawnictwu Moc Media oraz autorowi!