Type and press Enter.

W rytmie serca / Serce bijące pod zbroją

W dzisiejszych czasach żądny spółkowania samiec nie może liczyć na taryfę ulgową. Obecnie każdy już uprawia crossfit, realizuje jakąś nietypową pasję i spędza wakacje na Malediwach, a wszystko to obficie dokumentuje i udostępnia szerokiej publiczności. Jak zatem ma się wyróżnić biedny mężczyzna, do jakiego substytutu pawiego ogona się uciec, by znaleźć spełnienie?
Odpowiedzią jest Sztuka, przez duże es i nieco tylko mniejsze zet. Płeć piękna od zawsze miała słabość do artystów i raczej prędko się tej słabości nie wyzbędzie.

W ten właśnie sposób rozumował Vince Venom, gdy rozczarowany niewystarczającym powodzeniem swych dotychczasowych przedsięwzięć muzycznych (wśród których znalazły się m.in. Blasphemous Evil, Mental Terror, Skullcrasher, Bestial Noise czy Satanic Warmaster), powołał do życia Armour czyli Zbroję, i stworzył pierwszy hit grupy.
Naturalnie, ze sztuką ery post-post-postmodernizmu problem jest taki, że z definicji jest ona zupełnie niezrozumiała. Tu jednak usłużnie wkracza załoga Statku Głupców, dziarsko wymachująca nad głowami narzędziami interpretacyjnymi i gotowa nie brać żadnych jeńców w sztuce odczytywania sztuki. Do dzieła zatem!

Zacznijmy od tytułu. Pierwszym i bardzo niepolitycznym skojarzeniem, jakie wywołuje „Highway Survivor”, jest śniadolicy mężczyzna, który doznał na autostradzie awarii wehikułu/wyczerpania paliwa, lecz na całe szczęście ma przy sobie rodowe złoto/rozładowane iPhone’y. Takim haniebnym skojarzeniom stanowczo się jednak sprzeciwiamy!

Jest w końcu oczywistym, iż cała sztuka traktuje o życiu, za wyjątkiem sztuki, która traktuje o czym innym. Tytułowa autostrada to zatem po prostu droga, którą każdy z nas przejść musi na tym łez padole. Tym, którzy chcieliby wyrzekać, że metafora życia jako drogi jest nieco wyświechtana, radzimy, stosując kalkę językową, wstrzymać konie, gdyż niewyświechtania przed nami dostatek.
Należy tu zauważyć, że „Highway Survivor” to więcej niż utwór muzyczny; to performance, wykwit audiowizualnego geniuszu i jako taki musi być rozpatrywany. Warstwy muzyczna, liryczna oraz wizualna łączą się w nim bowiem w olśniewającą, wieloznaczeniową całość.

Wróćmy jednak do tematyki walentynkowej. Podmiot liryczny jest młodym i wyraźnie atrakcyjnym człowiekiem, który buntuje się przeciw zmurszałym konwenansom, w tym wypadku czytelnie uosabianym przez regułę piętnującą seks przedmałżeński. Gotów dochodzić swych praw z całą brutalnością, skrywa w istocie, jak każdy artysta, wrażliwą duszę i słabość do puchatych zwierzątek. Swej wybrance byłby przychylił nieba, jednak ze względu na wyznawaną ideologię rozporządza jedynie kluczami do wrót piekielnych. Nie bacząc na przeszkody natury fizjologicznej, obiecuje jej tegoż piekła wielogodzinną, pogłębioną i być może nawet trzybramną eksplorację.

Swą wrażliwość usiłuje ukryć pod deklaracją, że źle traktuje kobiety; ale, co znamienne, żadna nie jest gotowa zaświadczyć o prawdziwości tych słów. Albo więc artysta kłamie, albo bardzo dobrze je zakopuje.
Wers „Killing with demon tools, bound to bring you doom” stanowi w istocie zapowiedź niecodziennych harców w sypialni, które czekają wybrankę podmiotu lirycznego. Wybranka powinna być przy tym gotowa na wprowadzenie do gry wstępnej nieortodoksyjnych instrumentów. W ogóle powinna być gotowa na wprowadzenie.

Kluczem do odczytania kierunku, jaki przybiorą miłosne zmagania, może być tytuł innego utworu zespołu, „Lick the Blade”, stanowiący zresztą jawne nawiązanie do „Smell the Glove”, czyli najsłynniejszego Czarnego Albumu w historii muzyki rozrywkowej, autorstwa, rzecz jasna, Spinal Tap, a nie Metalliki, a także do „Lick My Love Pump”, prześlicznej impresji na fortepian autorstwa Nigela Tufnela, gitarzysty tej legendarnej brytyjskiej grupy. Intertekstualnych – czy raczej interpiosenkowych – smaczków jest tu zresztą więcej, lecz nie chcielibyśmy całkowicie pozbawiać P.T. Czytelników frajdy z ich odkrywania.

Warto zwrócić uwagę na kiepską jakość kopii teledysku. Udało się ją wręcz cudem ocalić przed zakusami fińskiej cenzury, obawiającej się, że manifest miłosny o takiej sile rażenia gotów przeistoczyć ten ugrofiński lud w gorących Latynosów, dążących do obcowania płciowego w każdych okolicznościach. Takie podejrzenia nie są wcale bezpodstawne, bo teledyskowi towarzyszą hiszpańskie napisy, które dodają utworowi suspensu, a przy tym wywołują skojarzenia z jednej strony z nastrojową muzyką flamenco, z drugiej z niedoścignionymi uniesieniami rodem z latynoskich telenowel. Można w tym elemencie odczytać nawet subtelne odniesienie do romantycznej legendy o San Escobar, mitycznej krainie płynącej mlekiem i miodem, a jeśli ziszczą się wyśpiewane w utworze postulaty, i płynami ustrojowymi.

Idźmy dalej. Scena z użyciem telefonu ma świadczyć o tym, że muzyk, mimo natłoku obowiązków, zawsze znajdzie czas, by zadzwonić do swej wybranki i szeptać jej czułe słówka oraz deklarować wierność jej oraz wyznawanym przez siebie, niebagatelnym i ponadczasowym wartościom. O oddaniu tradycyjnym wartościom bezwzględnie stanowi również nawiązanie w refrenie do klasycznego utworu Deep Purple, że odsłonimy przed P.T. Czytelnikami jeszcze jeden smaczek, nim zamilkniemy w tej materii.

Wehikuł nieznanej marki pędzący w nieznane to kolejny motyw eksploatujący metaforę życia jako drogi, choć możliwe jest również jego odczytanie w kontekście nieuchronności ludzkiego losu. Posądzenia o fatalizm wydają się jednak niewczesne i niezgodne z ogólną wymową utworu, jak i z budowanym przezeń wizerunkiem mężczyzny, który bierze sprawy we własne ręce, nawet jeśli skostniałe społeczeństwo interpretuje w swym ograniczeniu ten akt jako czyn nieobyczajny.

Symbolika krat, zza których pragnie wydostać się wokalista, jest już oczywista. Oznaczają one zarówno krepujące go społeczne konwenanse, jak i dzikiego zwierza, który pragnie wyrwać się na wolność i oddać niespotykanemu dotąd porubstwu. Jest to więc zapowiedź rozkoszy, jakich zaznają te białogłowy, które poddadzą się jego dzikiej chuci.

To jednak nie koniec, bo Vince Venom znakomicie wyczuwa zmieniające się trendy. Stąd umiejscowienie teledysku na tle drzew, które mają wskazywać na silne związki artysty z naturą, podobnie zresztą jak spodnie artysty w syntetyczną, rzecz jasna, zebrę. Jeśli to nie podziała, bo panna poszukuje akurat czegoś innego, wideo dyskretnie niesie odmienny przekaz – luksusowy zestaw perkusyjny ma wskazywać na wysoki status materialny członków zespołu, czyli stanowić kolejny chick magnet.

Na tym musimy zakończyć tę analizę, nim autor popełni grzech nadinterpretacji albo, co gorsza, zacznie zazdrościć muzykowi wzięcia u młodych Finek. Miłego słuchania i udanego bara-bara!

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *